środa, 22 czerwca 2011

za chwilę lecę.

A wszystkich Was serdecznie zapraszam na nową odsłonę bloga.

SMAKPODROZY.COM

będzie  łatwiej komentować i jest śliczne rozwijane menu.

wtorek, 21 czerwca 2011

frycowe po hindusku

W najnowszyn numerze Travelera jest mój tekst o tanim podróżowaniu przez Indie. Sama nie mogłam w to uwierzyć, ale jak nic wychodzi na to, że 25 dni w Indiach można spędzić za 899 PLN.


(zdjęcie ściągnięte ze strony www.national-geographic.pl

poniedziałek, 20 czerwca 2011


Jak to jest, że połączenie ogórka z pomidorem, opieczoną papryką, dymką i drobno pokruszonym owczym serem uzależnia? Głowiliśmy się nad tym przez całe dwa tygodnie wakacji w Bułgarii.
Tekst o bułgarskim jedzeniu ukazał się na portalu peron4.

czwartek, 16 czerwca 2011

jak się szykuję do wyjazdu

nie szykuję się.

A przynajmniej nie tak, jakbym chciała. Plan był taki, że na tydzień przed wyjazdem będę miała wszystko kupione, wszystko napisane, wszystko przeczytane i wszystko spakowane, a ja będę tylko doczytywać przewodnik i Bouviera i snuć plany, co do trasy.
Zaczęło się od tego, że w ostatniej chwili dostałam zlecenie na tekst, które przyjęłam. 
Potem naiwnie wierzyłam, że w dwie godziny kupię wszystkie ubrania potrzebne na wyjazd. 
Potem okazało się, że nie tak łatwo jest znaleźć dokładnie taki komputer, jaki sobie wymarzałam.
Potem wracałam po dziesięć razy do sklepu, bo zapominałam o konwerterze do prądu, lusterku i lekarstwach.
Potem zrobiłam giga zakupy ubraniowe, bo na nic nie mogłam się zdecydować i stwierdziłam kupię, przymierzę w domu, zdecyduję i oddam. No i teraz muszę oddać.
A potem, kiedy schodziłam ze schodów, wykonałam jeden zdradziecki krok i poszedł mi kręgosłup. Siedzę, chodzę i śpię w pozycji bocznej przechylonej ze znacznym skrętem w prawo. Więc do listy doszła mi jeszcze interwencyjna wizyta u ortopedy.
Ale przy tym wszystkim jestem gotowa - przecież na ten wyjazd szykuję się już prawie rok.

czwartek, 2 czerwca 2011

Fuchsia Dunlop "Płetwa rekina i syczuański pieprz"

Na ile sposobów można pokroić bambusa?
Jeśli myliście, że na trzy (pionowo, poziomo i ukośnie) – jesteście na dobrej drodze. Jeśli pomyśleliście też o posiekaniu, ucieraniu, skrobaniu i żłobieniu – jesteście znawcami.  A jeśli pytanie o krojenie bambusa powoduje pojawienie się w waszej głowie kształtów takich, jak plastry, paski, pasemka, słupki, kostki, plasterki wielkości paznokcia, ziarenka ryżu, pasemka, jak srebrne igły, końskie uszy, brwi, ogony feniksa i plastry, jak ozór wołowy – to albo jesteście znawcami kuchni chińskiej, albo już czytaliście „Płetwę rekina i syczuański pieprz” Fuchsii Dunlop.

środa, 1 czerwca 2011

za toyotę do Toyoty

Yarisek sprzedany.
Jadę do Azji.
W Tokio - zrządzeniem losu - zatrzymujemy się u pana Toyoty.

środa, 25 maja 2011

Za Yarisa do Azji

Sprzedaję mój ukochany samochodzik - Toyotę Yaris, potocznie nazywany Yariskiem. Wiąże się z nim dużo wspomnień - jest moim pierwszym samochodem, a ja jego pierwszą właścicielką. Towarzyszył mi na wakacjach nad morzem, gdzie dopiero lepiej poznawałam mojego przyszłego chłopaka; w wypadach do Pragi Czeskiej na smażony syr z przyjaciółmi z liceum; dojechałam nim do Dubrovnika (już z moim chłopakiem), a jako, że pogoda niedopisywała zawróciłam i pojechałam do Rzymu. 

Teraz jadę do Azji. Tam samochód mi się nie przyda, ale pieniądze z jego sprzedaży - tak. Uznałam, że to najlepszy sposób na uhonorowanie Yariska, który tak dobrze służył mi przez ostatnie 10 lat. A żeby uhonorować go w pełni - zaczynam od rodzinnej Japonii Yariska.

niedziela, 22 maja 2011

jadę...

...a właściwie lecę. Do Tokio. Dokładnie za miesiąc. Nie wiem, kiedy wrócę, bilet jest w jedną stronę.

Dziś siedzę na Mazurach, słońce miesza się z deszczem, pod oknem przebiegają sarny i ten hałas Tokio, dym kadzideł w Chinach, mgła w Nepalu, smaki Indii, Południowej Azji i może dalej - zapach Australii, to wszystko wydaje się nierealne, nienamacalne, niemożliwe do wydarzenia się. Jakbym tylko śniła o odległych krajach. Ale za 30 dni wsiądę w samolot. I to te Mazury, zielona łąka, przyjaciele wspólnie gotujący obiad staną się snem, a moja rzeczywistość pełna będzie monsunu i sosu sojowego. 

Jak pisał niezrównany Bouvier, dobry duch tej podróży (podejrzewam, że - choć sama o tym nie wiedziałam - myśl o tej podróży bez żadnych czasowych ograniczeń narodziła się już osiem lat temu, kiedy go pierwszy raz czytałam)

To nieme wpatrywanie się w atlasy, gdy leżysz na brzuchu na dywanie, między dziesiątym a trzynastym rokiem życia, sprawia, że nagle chcesz rzucić wszystko. Pomyśl o regionach takich jak Banat, wybrzeże Morza Kaspijskiego, Kaszmir, o melodiach, które tam rozbrzmiewają, o spojrzeniach, które napotkasz, o ideach, które tam na ciebie czekają... Kiedy to pragnienie stawia opór głosowi rozsądku, szuka się jakiejś motywacji. I nie można znaleźć nic przekonującego. Bo prawdę mówiąc nie wiadomo, jak nazwać to, co cię wypycha. Coś w tobie rośnie i zrywa tamy, aż któregoś dnia, pełen wątpliwości, odchodzisz na dobre.
Podróż nie potrzebuje uzasadnień. Rychło okazuje się, że jest celem sama w sobie. Sądzisz, że po prostu odbędziesz podróż, lecz niebawem ta podróż zaczyna cię kształcić lub paczyć...

Nicolas Bouvier "Oswajanie świata"

poniedziałek, 16 maja 2011

Siwy znalazł dom

Wszystkim tym, którzy pomagali w szukaniu, a przede wszystkim Adamowi i Toni - dziękuję.

środa, 11 maja 2011

Maluch szuka domu

W zeszłym tygodniu na Mauzrach znalazłam pieska. Kiedy rano biegałam po prostu wypadł z lasu i zaczął biec ze mną. Dobiegł do domu i został. Próbował się bawić z kotami, mieszkał na zewnątrz i nie chciał nic jeść. Jeździliśmy po okolicznych wioskach, dowiedzieć się, czy ktoś nie zgubił psa (miał przeciwpchelną obrożę), ale jedyne czego się dowiedzieliśmy to to, że w te okolice często przyejżdżają ludzie i porzucają swoje psy.
Maluch patrzył na nas wiernymi brązowymi oczami, a my postanowiliśmy znaleźć mu fajny dom, gdzie ktoś bedzie go kochał. Sami nie możemy go zatrzymać, bo zaraz wyjeżdżamy na dłużej.
Weterynarz powiedział, że piesek ma rok, może półtora. Waży 5 kilo, jest zdrowy. Ma dużo energii, uwielbia ludzi, jest bardzo ufny. Chce się bawić, potrzebuje kontaktu, ale jest posłuszny i mądry. Szybko się uczy i ma kochające brązowe oczy.
Nie jest w ogóle agresywny, próbuje bawić się z moimi kotami, zaczepia inne psy na spacerach merdając ogonkiem. Chce się przywitać z każdą spotkaną osobą.

Szukam dla niego dobrego domu, gdzie ktoś będzie poświęcał mu czas i uwagę. Choć Maluch jest mały ma wielkie serce i bardzo skoczne nogi. Kiedy wraca się do domu z radości skacze pod sufit.

Proszę jeśli chcecie przygarnąć Malucha (to na razie jego robocze imię), albo znacie kogoś kto marzy o psie - może Wasi rodzice, siostry, bracia, dziadkowie, kuzyni, przyjaciele, napiszcie do mnie maila (smakpodrozy.blog@gmail.com). Przywiozę Wam do domu 5 kilo szczęścia.

wtorek, 10 maja 2011

smažený sýr

Do Pragi przyjechaliśmy o 7:33 rano. Już półtorej godziny później staliśmy pod budką na Václavské náměstí i kupowaliśmy buły z sýrem (12 godzin później też tam byliśmy, stąd wieczorne zdjęcie). Smažený sýr to grubo krojony edam obtoczony w mące, jajku i bułce tartej, usmażony na głębokim oleju, wciśnięty w hamburgerową bułę (bynajmniej nie świeżą) i oblany majonezem. Maksimum kalorii, minimum zdrowia i masa wspomnień. Kolejne osoby, które pojawiały się na naszej wspominkowej wycieczce do Pragi z błyskiem w oku (a może z łezką w oku) wołały "sýr!". Biegliśmy więc po kolejne porcje wspomnień. W czasach licealnych w Pradze byliśmy praktycznie co roku. Zaczęło się od szkolnych wycieczek, potem spędzaliśmy tam wakacje i obchodziliśmy Sylwestry (w tym ten szczególny 1999/2000, kiedy staliśmy na rynku trzymając się za ręce i przez chwilę dając się ponieść panice "co to będzie! co to będzie!"). Praga sama w sobie nie była istotna, istotne było to kto z kim rozmawiał, co chłopaki robili wieczorem, gdzie poszła "fajna grupka", jak kupić pierwszą paczkę papierosów, czy próbować absyntu, kto do kogo się uśmiechnął, kto w kim się podkochuje i kto z kim jest. Typowe licealne sprawy, które są najważniejsze na świecie, a kiedy nie idą po naszej myśli mogą wywołać łzy, smutek, a nawet depresję. Wtedy spotykało się z przyjaciółkami na moście Karola, kupowało wódkę i odważnie zapijało smutki popijając sokiem pomarańczowym samemu będąc trochę zdziwionym, jakiego to szaleństwa właśnie się dopuszcza. Tym bardziej, że wódka była niesmaczna i przez chwilę bałyśmy się, że jest zepsuta a my oślepniemy (ale twardo piłyśmy dalej). Dopiero po jakimś czasie odkryłyśmy, że wódka jest pieprzowa - stąd ten dziwny smak.
A na głód - często przeogromny - zawsze jedliśmy sýr. Rano, wieczorem, w ciągu dnia, 24 godziny na dobę. W tym całym licealnym zgiełku, świecie, gdzie relacyjne konstelacje zmieniały się z dnia na dzień, sýr był łączącą nas stałą.
Nadal jest maksymalnie niezdrowy, ale całkiem smaczny. 

wtorek, 26 kwietnia 2011

Liban i Syria

Znowu kilka zdjęć z wakacji. Tym razem z Libanu i Syrii. Po ostatnich wiadomościach o wybuchu wojny domowej w Syrii patrzę na nie trochę inaczej. Coś czego się dotknęło, co się widziało, gdzie się męczyło, cieszyło, rozmawiało, zwiedzało, poznawało staje się częścią nas. Dlatego dość osobiście traktuję wszystkie doniesienia z Syrii, szukam miejsc, w których byłam, próbuję się skontaktować z ludźmi, których poznałam. Oczywiście ta osobistość nie przekłada się na bardziej konkretne działania. Najpierw tylko liczyłam, że po Tunezji i Egipcie coś się w Syrii zacznie, choć cały czas pamiętałam słowa Rashy poznanej w Mar Musa - "My się za bardzo boimy. Poza tym tak, jak jest - jest dobrze. Gdyby coś się miało wydarzyć nie będziemy walczyć, pochylimy głowy". Ale zaczęli walczyć. Tylko, że niestety pojawia się scenariusz Libii, a nie Egiptu. Co robić? Jednak nie zżyłam się z Syrią na tyle, żeby natychmiast jechać tam z misją humanitarną. Moje zatroskanie to takie bezpieczne zatroskanie z kanapy na Mokotowie. Po prostu dalej będę śledzić informacje przeżywając, że miejsce, które widziałam jest zagrożone.
A na razie zdjęcia zupełnie niezwiązane z tym, co się teraz w Syrii dzieje.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Bath

W przeciwieństwie do Anny Eliot, bohaterki "Perswazji" Jane Austen, która "gdy dojrzała mgliste zarysy wielkich budynków mokrych od deszczu - nie miała wcale ochoty oglądać ich bliżej", ja zbliżałam się do Bath z bijącym sercem. Pierwszy raz usłyszałam o tym wyjątkowym mieście dwa lata temu. Są tu jedyne gorące źródła w całej Wielkiej Brytanii, zachowało urok XVIII-wiecznego uzdrowiska, jest wpisane na listę UNESCO. No i mieszkała tu Jane Austen, a Bath pojawia się niemal w każdej jej książce.
Tekst o Bath z sobotniej Turystyki. 

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

wakacje

Zrobiłam sobie urlop.
Od wstawania o 6:30.
Od pisania.
Od załatwiania tego tysiąca rzeczy, które muszą być załatwione - tu i teraz. Natychmiast.
Okazało się, że nie muszą. Świat się nie zawalił przez ostatni tydzień. 
Zostałam w Warszawie, wiedząc, że jeśli gdzieś wyjadę to zaraz zamienię się w reporterkę biegającą z aparatem zawieszonym na szyi, torbą z obiektywami na zmianę ciążącą na ramieniu i notesem w jednej ręce a długopisem w drugiej. Kiedy przyjaciele będą spacerować leniwie nad rzeką, albo po rynku miasta, ja będę biegać pstrykając zdjęcia i szukając najlepszego ujęcia na okładkę. Kiedy będą rozmawiać podczas jedzenia, ja będę zapisywać, co ile kosztuje i jak smakuje. Kiedy oni będą leżeć na plaży, na trawie, albo siedzieć w kafejce, ja będę leżeć/siedzieć razem z nimi, ale w głowie będą obmyślała konstrukcję tekstu, plan, wątek przewodni.

piątek, 8 kwietnia 2011

kuchnia izraelsko-arabska

Konflikt izraelsko-palestyński ma wielorakie podłoże. Etniczne, religijne, terytorialne. Jest jednak jedna płaszczyzna, która zdaje się bardziej łączyć niż dzielić. Czy kuchnia naprawdę (z)łagodzi obyczaje?
Tekst ukazał się na portalu podróżniczym Peron4.

środa, 6 kwietnia 2011

jeśli macie jakieś pytania...

Przeglądałam jakie słowa kluczowe kierują na smakpodrozy. Sporo w nich pytań, np. "czy w Izraelu można nosić spodnie?" (można, ale raczej nie w bardzo ortodoksyjnych miejscach takich, jak Mea Sharim w Jerozolimie), "albo, "jak zachować się przy ścianie płaczu?" (przede wszystkim nie wchodzić do części przeznaczonej dla przeciwnej płci - panie na prawo, panowie na lewo - a dalej, jak w każdym religijnym miejscu: z szacunkiem. Modlący się Żydzi nie odwracają się plecami do ściany płaczu - miejsce do modlitwy opuszczają wychodząc tyłem. Ja raz szłam tyłem, raz odwróciłam się i wyszłam "normalnie" - dopóki nie biegam, nie krzyczę (choć w Jerozolimie akurat krzyczący ludzie zdarzają się często - dotknięci jerozolimską gorączką wierzą, że są mesjaszami - nikt na nich nie zwraca uwagi) i nie przeszkadzam wszystkim na około nikt nie ma do mnie pretensji).
Jeśli macie jakieś pytania dotyczące podróżowania i konkretnych miejsc, w których byłam (albo przepisów) to pytajcie (w mailu, albo w komentarzach). W miarę wiedzy i możliwości postaram się odpowiedzieć.

poniedziałek, 28 marca 2011

Izrael

Zdjęcia z grudniowego wyjazdu do Izraela. 
Tutaj ściana płaczu w piątek wieczorem, a więc zaraz po rozpoczęciu szabatu.

wtorek, 22 marca 2011

Jarosław Kret "Moje Indie"

Boli mnie ta książka.
Tym bardziej, że mogła być całkiem ciekawa (i miejscami jest), bo autor spędził w Indiach dużo czasu wśród hinduskich przyjaciół. Mieszkał u nich w domu, poznawał ich zwyczaje i codzienność. O wszystkie niezrozumiałe zachowania mógł po prostu zapytać i dowiedzieć się czegoś z pierwszej ręki, a nie z przewodnika po Indiach, albo od przewodnika, który opowiada niestworzone historie, żeby zadowolić ciekawość turystów, a Indiom nadać jeszcze więcej niezwykłości.
To czemu boli? Bo to stracona szansa na dobrą książkę. Przeczytałam ją całą choć tysiąc razy chciałam rzucić nią o ścianę i nigdy więcej nie podnieść (pierwszą część planu wykonywałam, drugiej już nie - zawsze podnosiłam, żeby doczytać i zrozumieć, co mnie tak denerwuje). Mój egzemplarz cały jest popisany, pomazany i podziurawiony (przydaje się lektura z mocno naostrzonym ołówkiem w ręku). Ale do rzeczy.

wtorek, 15 marca 2011

Izrael. Tel Aviv

Bulwary jak w Paryżu, kafejkowy luz Nowego Jorku, światowość Londynu. A jako bonus 14 km piaszczystych plaż i słońce przez cały rok. Spotkanie z Tel Awiwem zaczęłam od kawy, aby mieć siłę na podziwianie białych domów w stylu Bauhausu, zagłębianie się w uliczki jemeńskiej dzielnicy i oglądanie wystaw butików młodych izraelskich projektantów.

Tekst ukazał się w sobotniej "Turystyce".

niedziela, 13 marca 2011

sunshine award

Tuż przed weekendem od Ani Błażejewskiej (której bloga śledzę z wypiekami na twarzy) dostałam niezwykle miłą niespodziankę - sunshine award. Pomarańczowy kwiatek akurat na nadejście wiosny. Dziękuję!
Poniżej przedstawiam moich ulubieńców. Nie uzbierałam dziesięciu blogów, ale te sześć, jak najbardziej zasłużyło na nagrodę. Są zawsze i niezmiennie na najwyższym poziomie. Na większość z nich wchodzę codziennie, żeby zobaczyć, czy nie pojawiło się coś nowego, popatrzeć sobie na zdjęcia, oderwać się na chwilę od biurka i Warszawy.
Kolejność jest przypadkowa.

1. Orientacyjnie - blog Ani Błażejewskiej (wiem, że nie powinnam odsyłać kwiatka tam skąd go dostałam, ale ja naprawdę lubię bloga i zdjęcia Ani).
2. Jakub Puchalski - świetne zdjęcia z mojej ukochanej Azji (i nie tylko).
3. Makagigi i 55 pierników - pyszne przepisy, pyszne zdjęcia, pyszne opisy z Czech, a wcześniej z Izraela.
4. Whiteplate - nie trzeba przedstawiać. To jeden z pierwszych blogów, jakie zaczęłam śledzić. 
5. świato-obrazy - co tu dużo ukrywać: ja też tak chcę.
6. Bartek Pogoda - ok, to był dokładnie pierwszy blog, który oglądałam regularnie. I powód, dla którego zaczęłam jeździć po świecie.

wtorek, 1 marca 2011

kuchnia tajska

Tajskie kursy gotowania, przygotowywanie pad thai w warunkach warszawskich, wrażenia z (nie)jedzenia chrupiącego, prażonego świerszcza... To wszystko i jeszcze więcej w drugiej części kulinarnych wspomnień z podróży do Tajlandii na portalu Peron4. 

czwartek, 24 lutego 2011

global table adventure

Genialne i proste. Sasha zabiera swojego męża Mr. Picky i córkę - Miss Avę - w podróż dookoła świata. Ale w taką prawdziwą podróż przez wszystkie 195 państw (a nie tylko pięć różnych kontynentów). Podróż będzie trwać 195 tygodni, a odbywa się przy stole w Tulsie w Oklahomie.
W każdym tygodniu Sasha gotuje potrawy z innego państwa (jest już przy literze E). We wtorek prezentuje jego kuchnię, we  środę szykuje menu na weekend, we czwartek pokazuje jakąś zaskakującą technikę gotowania z danego kraju, w piątki chwila oddechu na ciekawostki (w starożytnym Egipcie piwo miało czerwony kolor, na Dominikanie jest siarkowe jezioro, w którym ludzie gotują jajka na twardo). Przez weekend cisza - w tym czasie Sasha razem z rodziną i przyjaciółmi szykuje śniadanie/obiad/kolację charakterystyczną dla danego kraju i w poniedziałek dzieli się wrażeniami i przepisami. W tym tygodniu na stole pojawi się injera z Erytrei. A mi już ślinka cieknie na Francję, Japonię, Wietnam, smaki z krajów jeszcze przeze mnie nie odwiedzonych. No i ciekawa jestem, co pojawi się o Polsce (na to musimy poczekać jeszcze 84 tygodnie). A Global Table Adventure zazdroszczę i pomysłu i przygody, jaką przeżywa.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Bułgaria

Trochę wspomnień z wakacji.

Tabliczka z ruin zamku w Wielkim Tyrnowie, dawnej stolicy Bułgarii (ukrytej wysoko wśród gór, głęboko między wąwozami).

wtorek, 15 lutego 2011

kuchnia tajska

W Bangkoku wózki, stoły, przenośne palniki i gabloty z jedzeniem są upchnięte wszędzie – w każdą możliwą szczelinę pomiędzy straganami z ciuchami a turystycznymi kafejkami. Bo Tajlandia to kraj, w którym jedzenie poza domem jest czymś oczywistym, a którego kuchnia urzeka i dziwi turystów równowagą smaków.
Artykuł napisałam dla Peronu4, z którym niedawno zaczęłam współpracę. Dzięki nim moja kuchnia znowu pachnie Azją.

środa, 9 lutego 2011

extreme cuisine

Nielegalny ser z larwami muchy na Sardynii. Rybia sperma w Japonii. Świnki morskie w Peru (podobno wyglądają, jak szczury; smakują, jak króliki). Sfermentowane mięso rekina na Islandii. Bekon zawinięty w kiełbaski, które są zawinięte w bekon w Stanach. 
Co z tego włożylibyście do ust?
Lonely Planet wydało przewodnik po kuchni ekstremalnej. Eddie Lin, autor tej małej książeczki, spróbował tego wszystkiego i jeszcze kilkudziesięciu innych podejrzanych smaków, z których część może wydawać się nam bardziej przystępna (flaki - choć szczerze mówiąc, już chyba szybciej spróbuje pasikonika, niż zjem flaki), a część zupełnie niejadalna (chicha [czicza] - fermentująca przez kilka dni kukurydza wcześniej przeżuta przez Indianki). Wszystko opisane w dowcipny sposób, tak charakterystyczny dla przewodników LP. Przy każdej potrawie dowiemy się, co to dokładnie jest, gdzie to jest, jak to się robi i jak to smakuje - możemy więc znajomym opowiadać o amoniakowo-siarkowym smaku tysiącletnich jaj i  ich żółtku o konsystencji gęstego syropu. Pycha.

poniedziałek, 7 lutego 2011

narty we Francji

Mój sezon narciarski rozpoczął się francuską bagietką, gorącą czekoladą z masą bitej śmietany wypitą na ośnieżonym stoku i słonecznymi trasami Paradiski.
Do Paradiski, trzech dolin połączonych w jeden narciarski teren dojechałam samochodem. Co prawda trwa to półtora dnia, ale jest taniej niż podróż samolotem do Genewy i wynajęcie tam auta albo dojazd z lotniska autobusem. Z apartamentów w Les Coches mieliśmy 5 min piechotą do wyciągu, 2 do supermarketu, 3 do sklepu z regionalnymi produktami, gdzie zamawialiśmy fondue.
Tekst ukazał się w sobotniej Turystce.

wtorek, 1 lutego 2011

Irlandia

Kilka zdjęć z Irlandii, z (już!) zeszłorocznych wakacji. To był sam początek opisywania smaku podróży - zachwycałam się wtedy scones i z pewną taką podejrzliwością podchodziłam do Irish Breakfast. Prawdziwy powód wizyty na szmaragdowej wyspie wyjaśni się na ostatnim zdjęciu (a z lewej ściana domu w Dublinie).









czwartek, 27 stycznia 2011

karnawałowe ravioli

Przecież karnawał jest po to, żeby szaleć. Ja postanowiłam zaszaleć w kuchni i przygotować dekadencką kolację, na którą podano wszystko to, co najlepsze czyli małże duszone w winie zabielane kropelką śmietany, młode ziemniaczki pieczone z chili podawane ze śmietanowym dipem, sushi z pieczoną skórką łososia macerowaną w zalewie azjatyckiej i zapieczone w tempurze, oraz karnawałowe ravioli.
Z całego zestawu karnawałowe ravioli odznacza się największą dozą szaleństwa. Już samo wyrabianie makaronowego ciasta brzmi, jak bajka z księżyca. Ale prawda jest taka, że przygotowanie ravioli jest proste (tylko trochę czasochłonne), a nic nie zastąpi miny gości, kiedy mówi się "a teraz własnoręcznie lepione ravioli z pieczoną dynią i mascrapone polane masełkiem szałwiowym". 
Poza tym dobrze kojarzą mi się sobotnie przedpołudnia, kiedy razem z Filipem wałkujemy ciasto i układamy eleganckie porcje farszu, a potem wycinamy absolutnie nierówne i cudownie bezkształtne pierożki.
Przepis odkryłam w początkowej fazie mojego zakochania w dyni, kiedy to z wypiekami na policzkach przeglądałam wszystkie książki kucharskie w domu moim, moich rodziców i znajomych w poszukiwaniu przepisu idealnego. Ten pochodzi z książki kucharskiej cafe 6/12 i zdecydowanie zbliża się do ideału.

niedziela, 9 stycznia 2011

sylwester 2010/2011

Jeździliśmy po skrzypiącym białym śniegu.
Piliśmy gorącą czekoladę na stoku.
Chrupaliśmy bagietki z serami.
Odpoczywaliśmy na słońcu pod sosnami.
Rozgrzewaliśmy się grzanym winem.
Jedliśmy founde. 
A 1 stycznia wieczorem nawet otworzyliśmy szampana.

Szczęśliwego Nowego Roku!