czwartek, 29 lipca 2010

To samo, co wczoraj

Choć dzisiaj cały dzień jest dość pochmurno i pogoda nie kojarzy się z piciem mrożonej kawy i tak nie mogłam się oprzeć małej szklaneczce z brzęczącymi kostkami lodu. Kiedy wzięłam pierwszy łyk na zewnątrz zaczęło lać. Pada cały czas, ale ja mam już lepszy humor - przestało być duszno, przestała boleć mnie głowa (nie wiadomo czy to wpływ deszczu, czy ożywczy zastrzyk kawy), mogę znów zabrać się do pracy. Ale najpierw szybko o tym, jak zrobić to samo, co wczoraj - sekret warszawskiej kawiarni Relaks, która jest również sklepem/warsztatem rowerowym, ale - dla mnie - jest przede wszystkim kawiarnią robiącą najlepszą kawę w mieście. Dlatego siędzę tu całymi godzinami zaczynając od dużej latte, przechodząc przez flat white (kawę zaparzaną mlekiem), koktajl truskawkowo-miętowy, niebieską kanapkę, czasami próbując nowości (kawa z amerykańskiego Chemexu) i kończąc tym samym, co wczoraj. Stali bywalcy brali udział w konkursie na nazwę. Mój pomysł to cafe Havana, bo oddaje smak Karaibów, ale to samo, co wczoraj jest zdecydowanie bliższe prawdy, bo wszyscy, którzy ją znają zamawiają ją codziennie.

Scones

Pobyt w Irlandii przypomniał mi o scones, które kiedyś wypiekałam namiętnie, ale przez różne diety prawie zupełnie o nich zapomniałam. Tym bardziej cieszę sie, że kiedy przemierzałyśmy ulice Droghedy (maleńkiego miasta na północ od Dublina) w poszukiwaniu śniadania, i kiedy zniechęcone brakiem smacznych opcji zaczęłyśmy iść do Tesco, żeby tam kupić coś na wynos i zjeść to siedząc nad rzeką,  natknęłyśmy się na piątkowy targ. A na nim: świeże pasty, rozpływające się czekoladowe ciasteczka, kosmetyki z algami, kolczyki i całe stoisko ze świeżo upieczonym chlebem i jeszcze ciepłymi scones.

wtorek, 27 lipca 2010

Newgrange

5000 lat temu (słownie: pięć tysięcy lat temu!) ludzie żyjący na wyspie, dziś nazywanej Irlandią, zbudowali najstarsze na świecie (starsze od egipskich piramid o 600 lat!) grobowce specjalnie skonstruowane tak, żeby współgrać z astronomicznymi wyliczeniami. Zajęło im to ponad 60 lat. Biorąc pod uwagę, że wtedy rzadko kto żył dłużej niż 40 lat, grobowce budowały dwa pokolenia kapłanów-astronomów, budowniczych-architektów, rzeźbiarzy-wizjonerów. Dziś o tych ludziach nie wiemy nic. Absolutnie nic. Poza może jedną rzeczą, że chcieli – i umieli – poświęcić część swojego życia na wybudowanie świętych struktur, które ożywały raz do roku. Bo raz do roku, w dzień przesilenia zimowego – kiedy dni zaczynają znowu się wydłużać dając nadzieję na to, że słońce wróci na dłużej i znowu będzie wiosna – wschodzące słońce na 17 minut oświetla (tonącą przez resztę roku w ciemnościach) komorę.

środa, 21 lipca 2010

Irish breakfast

Co zrobić pierwszego dnia w Dublinie, kiedy jest już czwarta po południu, a rano nie zjadło się pożądnego śniadania, w dodatku w samolocie nie było jedzenia i w brzuchu głośno burczy? My, o dziwo znalazłyśmy się  w takiej sytuacji i zdecydowałyśmy się spróbować irlandzkiego śniadania. W Lovinspoon, knajpce niedaleko naszego hostelu, serwują je przez cały dzień. Zamówiłysmy największy zestaw i z bekonem, i z kiełbasą i z black i  z white pudding. Do tego wersja wegetariańska dla Oli. Dwie porcje podzieliłyśmy na trzy, a i tak nie dałyśmy rady zjeść wszystkiego, przy okazji odkrywając, że irlandzkie śniadanie niczym się nie różni od brytyjskiego.

środa, 14 lipca 2010

Miód i placuszki razowe z duszonymi owocami

Dziś znowu gotowanie zespołowe. W zeszłym tygodniu razem z moją siostrą azjatycki omlet, w tym - razem z Filipem - kurczak w miodzie. Spotkaliśmy się znowu na starej Pradze w tajemniczym ogrodzie, gdzie rozłożyło się mobilne miasto z projektu KNOT. I znowu grupa ludzi, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (a właściwie przy pomocy Grześka, Tomka i Kuby), przemieniła się w sprawnie gotujący zespół tym razem w tematyce miodowej. My, lekko spóźnieni, zabraliśmy się za filetowanie kurczaka, szykowanie słodko-kwaśnego sosu i podpatrywanie, co robią inni.

sobota, 10 lipca 2010

Grecja - Archipelag Dodekanez

Podróże po Grecji - Archipelag Dodekanez. Wyspy leniwe, wyspy szczęśliwe.
W niewielkiej tawernie Oromedon siadamy razem z Konstantinosem na wino. Jesteśmy w górskiej wiosce Zia, na wyspie Kos, rozłożonej na stoku z widokiem na lazur morza i zieleń drzew cytrynowych. Zia to wąskie uliczki zastawione straganami gospodyń, które sprzedają domowej roboty syropy cynamonowe, kandyzowane pomidory i słynne greckie miody. Jest późne popołudnie, słońce straciło już trochę ze swej mocy. Wystawiamy twarze w jego stronę i leniwie degustujemy kolejne wina, słuchając opowieści o najazdach, walkach, dumie i greckiej tożsamości. 
Tekst ukazał się w Turystyce.

Moje Mazury

Od pewnego czasu hasło „jedziemy na Mazury” oznacza dla mnie szybkie zapakowanie kotów, butów do biegania, stosu książek (z których większości nawet nie otworzę), komputera, sukienek na ramiączkach i olejku do opalania. Po trzech godzinach drogi jestem na łące otoczonej lasem, w domu przytulnie urządzonym przez moją mamę. Koty znikają wśród trawy, ja rozkładam koc w ogrodzie i zaczynam nic nie robić. Niby poczytam książkę, ale raczej przysnę, niby popiszę coś o moich wyjazdach, ale raczej pomyślę o tym, gdzie znowu chciałabym jechać. Czasami pójdę na spacer, czasami pobiegam, raz nawet zdarzyło mi się ćwiczyć jogę. Ale generalnie, moje mazury, to miejsce, gdzie się nie planuje, nie wymaga, nie naciska. Taka mała odtrutka na warszawską wieczną potrzebę kontroli.
W tym tygodniu pojechałam tam na półtora dnia, zjadłam świeży wiejski ser na śniadanie, przeczytałam wszystkie zaległe gazety, zdobyłam kilka piegów na nosie, odespałam upalny tydzień i wróciłam do Warszawy.

PS. O mojej działce myślę skrótowo Mazury, choć tak naprawdę to Prusy Wschodnie.

piątek, 9 lipca 2010

Tiziano Terzani "Powiedział mi wróżbita"

Jest coś niegrzecznego w czytaniu książki opisującej ponad rok z życia autora w dwa dni. Kolejnym miesiącom wędrówki trzeba poświęcić uwagę, docenić wysiłek, zobaczyć krajobraz, poczuć zapachy i smaki. Dlatego "Powiedział mi wróżbita" czytałam długo - ponad miesiąc - wracając do Terzaniego, jak do starego przyjaciela, któremu towarzyszę w papierowej wędrówce. Zresztą sam Terzani zwiedza miejsca z duchami autorów, których książki go zachwyciły, z podniszczonymi egzemplarzami pod pachą, wsadzając do nich trawę niczym zakładkę dla swojej i autora pamięci.
"Powiedział mi wróżbita" to niezwykła książka o decyzji podyktowanej trochę intuicją, trochę przerażeniem, trochę przekorą, a trochę ciekawością.

czwartek, 8 lipca 2010

Azjatycki omlet

Moja siostra namówiła mnie wczoraj na warsztaty kuchni wietnamskiej. W maleńkim parku przy zrujnowanym budynku na warszawskiej Pradze rozłożyła się robocza kuchnia – kilka stołów, dwie kuchenki, palnik na woka. Na początku staliśmy nieporadnie, nie wiedząc co robić, ale w ciągu pięciu minut zamieniliśmy się w dobrze zorganizowaną grupę ludzi z nożami, deskami i inspirowanymi Wietnamem przepisami w rękach. Grzesiek, Tomek i Kuba – nasi kucharze-przewodnicy - uczyli szatkować kolendrę, kroić chili, filetować kurczaka, miażdżyć czosnek, wydobywać aromat z limonki. W ciągu godziny przygotowaliśmy curry z kurczaka, zupę phở, smażone tofu z sosem orzechowym, sajgonki z warzywami, świeże sajgonki podane a la maki i sezamowe omlety. Te ostatnie w wielkich ilościach szykowałam razem z moją siostrą. Są bardzo proste do zrobienia, wyglądają efektownie, a smakują wspomnieniami z wakacji.

środa, 7 lipca 2010

Kurki

Całe szczęście, że na drodze nr 7, którą jeżdżę na działkę znowu pojawili się sprzedawcy kurek, bo mój zamrożony zapas wyczerpał się w okolicach marca.
Kurki dodaję do wszystkiego – w niedzielne leniwe przedpołudnie szykuję jajecznicę na kurkach, w tygodniu duszę je krótko na oliwie, przyprawiam pieprzem i pietruszką i jem, jako dodatek do mięsa (albo same prosto z patelni). Czasem duszę w śmietanie, czasem smażę na zeszklonej cebulce i jem na grzance z ciemnego pieczywa.
Ale moim ulubionym daniem jest makaron z kurkami. Szpinakowe tagliatelle przełamane smakiem lekko chrupiących, ostrych grzybów, słodkiej cebulki i świeżo startego parmezanu. Wszystko to zyskuje łagodność dzięki dodaniu delikatnego mascarpone zamiast śmietany. Grzyby rozpływają się w sosie, a kiedy widelec skończy wyskrobywać resztki, talerz czyszczę jeszcze językiem. Może to i dobrze, że kurek nie ma przez cały rok.

piątek, 2 lipca 2010

Południe Francji

W czerwcu spędziłam tydzień w Langwedocji, na południu Francji. Zatrzymaliśmy się obok Camargue - parku narodowego w pobliżu morza, znanego z flamingów, białych koników, i potężnych, czarnych byków. Tutaj jest najstarszy francuski port - Aigues Mortes. Średniowieczne mury do dziś okalają miasto, które mogło rozrosnąć się tylko odrobinę na północ, bo z innych stron otaczają je pola soli. Morska woda, o intensywnym różowym kolorze, odparowuje z pól przez całe lato zostawiając na ziemi białe kryształki. W Langwedocji kolory sprzyjają robieniu zdjęć - przygaszony zielony, delikatny róż, morski błękit i czyste, przejrzyste powietrze. Nic dziwnego, że to miejsce tak inspiruje malarzy.

czwartek, 1 lipca 2010

Course Camarguaise


Pod tą nazwą kryje się bezkrwawa corrida rozgrywana na południu Francji, w Langwedocji. Wakacje to czas licznych świąt, a co za tym idzie - festynów. Z tej okazji urządza się Course Camarguaise. Pod bacznym okiem publiczności i sędziów na arenie rozgrywa się walka między bykiem a człowiekiem, ale na tym podobieństwa do corridy się kończą.Tu nie chodzi o pokonanie byka tylko o zerwanie mu przyczepionych do rogów kokard. Kokard jest pięć - każda o innej wartości, z resztą ich wartość jest cały czas podbijana przez licytujących . W pewnych momentach gry, cena za jedną z kokard doszła do 600 euro.