sobota, 30 października 2010

Nidzica i okolice

Nidzica i okolice.
Do rezerwatu przyjechaliśmy z Nidzicy polną drogą. Towarzyszył nam krajobraz patriotyczny: złote pola, w tle las zakurzony pyłem z ziemistej drogi. Tędy właśnie po wielekroć musiały przechodzić polskie, krzyżackie, litewskie, szwedzkie albo tatarskie wojska przez stulecia odbijające sobie Nidzicę (Naidenburg, Nibork, Nydenburg, Niedzborz, Nidaspils) z rąk do rąk. Zamek, o który przez kilkaset lat toczyły się nieustające walki, dziś leży na Szlaku Zamków Gotyckich prowadzącym przez centralną i północną Polskę. Potężna kwadratowa bryła góruje nad miastem. Forma jest prosta, bez żadnych dekoracji. Wielokrotnie niszczony, kilkakrotnie podnoszony z ruin.
Tekst ukazał się w ostatniej Turystyce.

piątek, 29 października 2010

nishime i tempeh

Choć wolałabym, żeby nishime i tempeh były nazwami miast w Japonii i, żeby ten post był wpisem z wędrówki przez kolejne japońskie wyspy, to niestety wygląda na to, że do Japonii jeszcze długo, długo nie pojadę, więc na razie towarzyszy mi japońska kuchnia. Nie narzekam, bo to jedna z moich ulubionych. 
Ostatnio odkryłam tempeh, czyli pastę z lekko sfermentowanej soi o orzechowym zapachu i formie grubego salami. Generalnie jest to witaminowo-mineralna bomba i według licznych serwisów internetowych nie powinniśmy jeść nic innego. Tempeh pochodzi z Indonezji (jedyna potrawa z soi, która  nie wywodzi się z Japonii albo Chin! Niby nijak się to ma do moich rozważań o japońskich wyspach, ale ja pierwszy raz tempeh jadłam, jako japońskie danie i tak już mi się będzie zawsze kojarzyło. No może dopóki nie pojadę do Indonezji). W Indonezji podaje się go w liściach bananowca, smaży na woku, gotuje z przyprawami i cukrem palmowym - robi się wszystko to, co z kurczakiem. Bo tempeh idealnie zastępuje mięso. Ale nie chodzi mi o te wszystkie zbawienne skutki dla organizmu albo historyczne ciekawostki, ale o smak. I oto, że jak wczoraj rano go kupiłam to cały dzień cieszyłam się na obiad.

piątek, 22 października 2010

Warszawa

Nic się nie dzieje, oprócz tego, że za oknem plucha, zimno i szaro. W taką pogodę nie wychodzi ani zawsze-nie-zawodny-sernik, ani żurawinowe muffinki. Jak wyjdą to może coś napiszę.
Na razie na poprawę humoru kawa prosto z suku w Damaszku. Zmielona przy mnie razem z kardamonem. Pachnie teraz w mojej kuchni, a mi marzą się kolejne podróże, a nie ślęczenie przed ekranem komputera i nabawianie się bólów kręgosłupa. Może przynajmniej z tego ślęczenia jakieś tanie bilety gdzieś, kiedyś. Na razie wirtualnie zwiedziłam Oman, Jemen, Izrael i Indie. I cały czas, nieustannie, bez przerwy wracam do Syrii. Przeglądam zdjęcia, spisuję pamiątki, parzę kawę.

poniedziałek, 11 października 2010

Stara Szkoła i mus czekoladowy

Jestem znowu na Mazurach. I choć strasznie nie chciało mi się wyjeżdżać z Warszawy, to teraz nie chce mi się do Warszawy wracać.
Zawsze tak jest.
Tym bardziej, że choć rano łąkę pokrywa szadź, to po południu słońce mocno grzeje, a ja leżę na drewnianym leżaku i przykryta kocem - czując się, jak w Czarodziejskiej Górze - nadrabiam lekturowe zaległości i zdobywam piegi.
Tym bardziej,  że wieczorem przy ciepłym kominku nadrabiam lekturowe zaległości i na nowo zaprzyjaźniam się z moimi kotami.
Tym bardziej, że niedzielny obiad uczciłyśmy wybraniem się do Starej Szkoły. A to zawsze jest dużym wydarzeniem.

sobota, 9 października 2010

Peter Fröberg Idling "Uśmiech Pol Pota"

Kambodża i jej niedawna mroczna historia interesuje mnie już od jakiegoś czasu. Czytałam Bramę, widziałam S-21, chodziłam po polach śmierci. Uśmiech Pol Pota to kolejny fragment – bardzo istotny fragment – tej niekończącej się układanki.
Idling wyrusza tropem wycieczki czwórki Szwedów, którzy w 1978 wyjechali z delegacją do Demokratycznej Kampuczy. Młodzi, oburzeni postawą Ameryki, przepełnieni socjalistycznymi marzeniami, jeżdżą po wioskach, rozmawiają, zwiedzają, oglądają, fotografują. Z ich relacji, z ich zdjęć, z ich opisów wyłania się obraz zielonego kraju, w którym wszyscy ciężko pracują na rzecz lepszego jutra. Z radością, z poczuciem wypełniania wspólnej misji. Nie ma tu nierówności, dyskryminacji, sztucznych podziałów. Mijani wieśniacy machają, pozdrawiają. Nie widać w nich uniżenia, poddańczości wobec dygnitarzy opiekujących się delegacją. Pol Pot częstuje wystawnymi kolacjami, serdecznie się śmieje i zagaduje po francusku.

wtorek, 5 października 2010

Living room dancers

W zeszłym tygodniu, za namową Agnieszki, wybrałam się na projekt Living Room Dancers Nicole Seiler w ramach festiwalu Ciało/Umysł. I tak od tygodnia, pomiędzy wyjazdami do Kazimierza, Krakowa i na Mazury myślę sobie o tym, co widziałam.
A zaczęło się od czerwonych torebek rozdanych w holu Nowego Wspaniałego Światu. W torebkach leżały zgrabnie poukładane: mapa, odtwarzacz mp3 i lornetka. Tak wyposażeni - a było nas z 50 osób - ruszyliśmy w zamżoną Warszawę.
Chodziło o to, żeby - w specjalnie przygotowanych, podświetlonych na czerwono oknach - podglądać tancerzy-amatorów dzielących się z przechodniami czymś, co dla mnie jest niezwykle prywatne. Ruch zamknięty w okienne ramy, znikanie i pojawianie się postaci, podśpiewywanie pod nosem, zatopienie się w tańcu.
Chodziło o to, żeby zamienić się w podglądacza. Nikt przecież nie zabronił nam patrzeć w inne okna. Ale w innych oknach albo było ciemno, albo widok odgradzały ciężkie kotary, albo w porę (?) włączało się poczucie wstydu. W każdym razie w innych oknach nikt nie tańczył.

Projekt zaczął się w momencie, w którym wyszliśmy na ulicę. Bo nagle - pomimo tego, że dość szybko się rozdzieliliśmy - staliśmy się zauważalną grupą na popularnej warszawskiej ulicy. Gdybym tylko ja miała obciachową, czerwoną torebeczkę przewieszoną przez ramię nikt nie zwróciłby na mnie uwagi (no może ktoś by zwrócił, ale bardziej w kategoriach kicz/nie kicz). Kiedy jednak szłam razem z Filipem, który miał identyczną torebeczkę już stawaliśmy się grupą. Może wycieczką, może dziwną parą, może obcokrajowcami. W każdym razie zwracaliśmy uwagę. I choć czerwone torebeczki z jednej strony wyodrębniały nas, to z drugiej - zacierały granicę. Bez żadnych wstępów podchodziliśmy do innych czerwonych torebeczek pytając, jak dojść do szóstki i bez żadnego zdziwienia dostawaliśmy odpowiedź.

A kiedy już zaczęliśmy podglądać próbując wyostrzyć ostrość lornetek projekt wszedł w nową fazę. 
- co się dzieje, co się dzieje? Czy to zaćmienie? Państwo oglądają zaćmienie? 
Starszy pan w ciężkim, wełnianym płaszczu ustawił się w tę samą stronę, co my i wytężał wzrok.
- nie, my podglądamy tancerzy. A przy sobie mamy muzykę, do której tańczą.
Lornetka zmieniła ręce, słuchawki zmieniły uszy.
- O kurczę, nie mogę znaleźć! Co to, ja głupi jestem? O kurczę, już widzę! Pięknie! Pięknie tańczą. A ta muzyka! No pięknie.
Starszy pan w ciężkim, wełnianym płaszczu odszedł nucąc tango pod nosem.

Z pytaniem, co się dzieje zostaliśmy zaczepieni jeszcze raz. Wydaje mi się, że to mało, jak na to, że łaziliśmy z lornetkami i wgapialiśmy się ludziom w okna. Żadnego oburzenia, żadnego zainteresowania. Byłam jeszcze w miarę świeżo po powrocie z Syrii, gdzie ludzie przystają, zagadują, dopytują, obdarzają uśmiechem. A tu ludzie patrzą, ale nie podejdą, przechodzą, ale nie zagadną. I się nie uśmiechają. Wiem, że mży, że jest zimno, że skończyło się lato, ale ja z chęcią się uśmiechnę, odpowiem, dam posłuchać, pokażę mapę. Tylko, oprócz pana w ciężkim, wełnianym płaszczu - nie mam z kim.
Może inne czerwone torebeczki miały więcej szczęścia. Nie wiem, bo szybko się od nich oddzieliliśmy zaczynając oglądanie od końca i potem tylko chwilami mijaliśmy się pod oknami z czerwonymi neonami.