poniedziałek, 11 października 2010

Stara Szkoła i mus czekoladowy

Jestem znowu na Mazurach. I choć strasznie nie chciało mi się wyjeżdżać z Warszawy, to teraz nie chce mi się do Warszawy wracać.
Zawsze tak jest.
Tym bardziej, że choć rano łąkę pokrywa szadź, to po południu słońce mocno grzeje, a ja leżę na drewnianym leżaku i przykryta kocem - czując się, jak w Czarodziejskiej Górze - nadrabiam lekturowe zaległości i zdobywam piegi.
Tym bardziej,  że wieczorem przy ciepłym kominku nadrabiam lekturowe zaległości i na nowo zaprzyjaźniam się z moimi kotami.
Tym bardziej, że niedzielny obiad uczciłyśmy wybraniem się do Starej Szkoły. A to zawsze jest dużym wydarzeniem.
W Starej Szkole nigdy nie wiesz, co dostaniesz do jedzenia. To zależy od fantazji pana Jacka i pani Ewy (albo którejś z ich równie pysznie gotujących córek - jeśli akurat odwiedzają rodziców) i tego, co akurat jest świeże, dostępne albo w przydomowym ogrodzie, albo u okolicznych dostawców. 
Na kilkumetrowym drewnianym stole, dominującym jadalnianą przestrzeń, szybko pojawia się przystawka. Dziś do wyboru - kurze wątróbki, albo pasztet z pistacjami. Delikatne, podane z kilkoma listkami sałaty i ziół. Potem moja ukochana zupa dyniowa, której żółtopomarańczowy kolor przypomina lato. Główne danie to przyjemna niespodzianka. Domowe confit de canard - potrawa, którą zachwyciłam się podczas mojego pierwszego wyjazdu do Francji. Nigdy nie mogłam uwierzyć, że kacze mięso może być tak delikatne, tak miękko odchodzić od kości, tak słodko smakować - a zostało po prostu ugotowane i upieczone we własnym tłuszczu! (no, i przeleżało miesiąc w lodówce, żeby skruszeć). Do tego idealnie puszyste, kremowe puree ziemniaczane (zmiksowane nową dumą pana Jacka - bamixem) i marynowane, pokrojone w równe słupki cukinie, które nakładamy na talerz prosto z wielkiego słoja.
W Starej Szkole zawsze trzeba zostawić sobie miejsce na deser.
W ekspresie parzy się kawa, a na stół wjeżdżają ceramiczne kokilki wypełnione gorzkim musem czekoladowym. Ślad pomarańczy, ślad Grand Manier, które zostało po weselu córki. I żal, że kokilka jest taka mała, a łyżka taka duża i, że ciężko jest wyskrobać czekoladowe resztki, a trochę głupio wylizywać.

Dlatego wzięłam przepis. Będę wylizywać w domu do woli.
Dwie i pół tabliczki gorzkiej czekolady kruszymy i roztapiamy na parze (to naprawdę ma znaczenie: inaczej smakuje czekolada rozpuszczona bezpośrednio w rondlu na ogniu, a inaczej w kąpieli wodnej, a właściwie parowej). Dodajemy trochę cukru i pół szklanki wody. Kiedy czekolada zamieni się w kuszącą ciemnobrązową masę zdejmujemy z ognia i wlewamy pół szklanki słodkiej śmietanki. Mieszamy, wcieramy skórkę z pomarańczy, dodajemy odrobinę ulubionego alkoholu*, wbijamy cztery żółtka i mieszamy, mieszamy. Na koniec z białek ubijamy pianę i delikatnie łączymy z czekoladowo-pysznościową masą. Powstrzymujemy się od zjedzenia wszystkiego zostawiając sobie do wylizania garnek. Przekładamy masę do kokilek/miseczek/szklaneczek/kubeczków i wstawiamy do lodówki. Trenujemy silną wolę, czekamy trzy godziny, wyciągamy zastygłą masę i pożeramy.

Przepis na dziesięć kokilek, osiem miseczek, pięć kubeczków, trzy szklanki, albo jedną wielką michę.

*nieobowiązkowo

0 komentarze:

Prześlij komentarz