niedziela, 13 czerwca 2010

Krem bakłażanowy

Ostatniego dnia pobytu w Grecji, usiedliśmy na lunch w tawernie przy plaży w mieście Kos. Na stół wjechały klasyczne przystawki, które jadałam przez ostatnie pięć dni - tzatziki, zielone i czarne oliwki, pomidory zmieszane z grecką oliwą. Do tego grzanki, masło czosnkowe i biały krem. Był tak delikatny, że rozpływał się w ustach na języku zostawiając lekko szczypiący smak pieczonych bakłażanów i nieuchwytny smak spalonych słońcem dni spędzonych na greckich wyspach. Duszny zapach ziół, słony zapach morza, gorący zapach piasku - dla mnie grzanka z bakłażanowym kremem była podsumowaniem krótkich wakacji.

wtorek, 8 czerwca 2010

Cafe frappe

W Grecji pije się ją wszędzie. Jest narodowym skarbem, choć podobno przepis przypadkowo "odkryto" 50 lat temu. Podczas targów w Salonikach prezentowano nowy produkt - rozpuszczalną czekoladę. Jeden z asystentów, zmęczony całym dniem stania za stoiskiem, chciał napić się kawy, ale nie miał gorącej wody. Użył więc shakera do szykowania czekolady, zimnej wody i mleka do smaku. I tak powstała pierwsze cafe frappe. Idealna na lato, szczególnie takie 38stopniowe, kiedy żar leje się z nieba i cały dzień najchętniej spędziłabym pod prysznicem. 
Do zrobienia klasycznej greckiej frappe potrzebujemy kawy rozpuszczalnej, kilku kostek lodu, zimnej wody, mleka i cukru. Do shakera wrzucamy kawę (dwie łyżeczki), razem z dwiema łyżkami wody i cukrem (grecy piją słodkie ulepki - świetne na upały. Glyko to bardzo słodkie, metrio - średnio, a sketo - w ogóle bez cukru). Jeśli nie macie shakera użyjcie słoika, tylko zamknijcie go bardzo szczelnie. Trzęsiemy tym, jak szaleni przez 30 sekund. Dzięki temu powstaje gęsta pianka, którą przelewamy do szklanki. Dodajemy zimną wodę, lód i mleko. I już.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Leniwe Lindos

W Lindos spędziłam tylko jedno popołudnie. Po rajdzie jeepami przez suche wnętrze wyspy Rodos zatrzymaliśmy się w białym miasteczku przyczepionym do skały schodzącej prosto w złoto-granatową zatokę. Nad całym miastem góruje akropol zbudowany 300 lat przed narodzinami Chrystusa i dobudowany do niego 1000 lat później joannicki zamek. Prowadzi do nich stroma uliczka wijąca się pomiędzy białymi domkami. Turyści mogą na górę wjechać na osiołkach, które ze stoickim spokojem znoszą błysk fleszy i zamieszanie jakie wywołują wśród dzieci.


sobota, 5 czerwca 2010

Himalaje

Jadąc w Himalaje wyobrażałam sobie, że zobaczę wielkie, ośnieżone szczyty. Że będę musiała wysoko zadzierać głowę, żeby zrobić zdjęcie czapie śniegu otulającej poszarpane krawędzie gór. Że, otulona polarem, będę trząść się z zimna w mroźnej krainie z lodowatym powietrzem. Ku mojemu zdziwieniu droga do Leh - miasta w Ladakhu - przecinająca Himalaje na wysokości 5300 metrów n.p.m - prowadziła przez górską pustynię. Rozklekotany autobus nagrzał się od prażącego słońca, a ja marzyłam o kostiumie, basenie i lodach na patyku. Za oknem nie było ośnieżonych granatowych szczytów tylko brązowe pagórki, na których czasami zachowała się lśniąca skorupa śniegu. Szosa do Manali (dumnie nazywana autostradą) co jakiś czas przecinała lodowoniebieską rzekę - i to był jedyny chłodny element naszej wyprawy.

piątek, 4 czerwca 2010

Druga podróż do Indii

Długo wzbraniałam się przed ponownym wyjazdem do Indii, aż nagle po 5 latach nagle zaczęłam mieć ochotę na hinduskie jedzenie (przez 5 lat nie byłam w stanie tknąć żadnego curry). Kiedy przekroczyłam próg hinduskiej knajpki w Warszawie nic nie zapowiadało tego, że po trzech miesiącach znowu będę walczyć z upałem, potem, natarczywymi spojrzeniami i krowami. Ale byłam tam i walczyłam i sprawiało mi to wielką przyjemność. Podróż podzieliłam na dwie części – najpierw wolontariat na południu, w sierpniu, w wykańczającym upale, w którym zwalniają ruchy a myśli kompletnie się zatrzymują. Potem Himalaje i Leh, gdzie wieczorami był mi potrzebny polar a za dnia przyzwyczajałam się do tego, że na wysokości 3500 m po prostu wszystko robię wolniej i wszystko mnie bardziej męczy. Wakacje życia.

Matrimandir

Ta złota, subtelna, kula to Matrimandir - miejsce do medytacji dla mieszkańców Auroville. 
Auroville założono w indyjskim stanie Tamil Nadu w 1968 roku pod patronatem UNESCO. Każdy może tu przyjechać, osiedlić się i żyć jako Aurowilczyk - w zamian dostaje jedzenie, picie, mieszkanie i pracę, ale nie dostanie nigdy pieniędzy. Auroville nie należy do nikogo, ale należy do wszystkich. Nie ma tu hierarchii, ale jest wieczna edukacja i poszukiwanie duchowości.

wtorek, 1 czerwca 2010

Amok

W Warszawie na Poznańskiej jest sklep z azjatyckim jedzeniem. Jakoś ostatnio tak się cały czas składa, że często jestem w okolicy i nie wiedząc kiedy i jak nagle znajduję się w środku. Zaczynam zawsze od lodówki. Sprawdzam, czy była dostawa świeżej, słodkiej bazylii, korzeni galangal, mrożonych liści kaffir lime (podobno profesjonalnie nazywa się cytrus pofałdowany, bo cały jest w małych fałdkach, choć ja wolę równie często pojawiającą się nazwę skrzydła anioła), maleńkich papryczek chili (im mniejsze tym ostrzejsze!) i niewielkich, białych bakłażanów. Jeśli tak, to uzupełniam tylko mój zapas sfermentowanej pasty rybnej, dokupuję tofu, albo krewetki, wracam do domu, wyjmuję wok i przenoszę się do mojej ukochanej Kambodży.

Kambodża


W Kambodży byłam dwa razy i ciągle mi mało. Za pierwszym razem czasu starczyło tylko na Angkor, za drugim razem zdążyłam zobaczyć i Angkor, i stolicę, i delfiny krótkogłowe (nazywane delfinami Irrawaddy) w Mekongu obok miasta Kratie, i dwie mało znane (jeszcze) prowincje - Ratanakiri i Mondulkiri. Płynęłam łodzią odwiedzając miasta na wodzie, uczyłam się gotować amok, dżunglę zwiedzałam z grzbietu słonia. Jechałam w 9 osób pięcioosobowym samochodem (z czego dwie siedziały na miejscu kierowcy), spałam z karaluchami, próbowałam grillowanych jajek i zmokłam na dachu jeepa przedzierającego się przez błotnistą drogę z łańcuchami na kołach. Modliłam się o życie skacząc po wybojach jako pasażer skuter-taxi pędzącego po bezdrożach 80 km/h tak, jakby Kambodża nie była jednym z najbardziej zaminowanych krajów na świecie.
Dopóki tam nie wrócę wspomnienia mam na zdjęciach, a smaki w książce kucharskiej - kserówce przepisów ze Smokin’Pot – restauracji, w której uczyłam się gotować khmerskie jedzenie.