wtorek, 30 listopada 2010

modlitwa o deszcz

W Jerozolimie pierwszy raz od 80 lat w listopadzie nie spadła ani kropla deszczu. Dlatego rabini zbierają się i modlą się o deszcz (przy okazji oskrżają siebie nawzajem, że to przez ich niegodne zachowanie kraj spotyka kara). Wczoraj widziałam ich pod ścianą płaczu - tłum mężczyzn w odświętnych czarnych zebranych w kole płaszczach mrucząco-śpiewająco-recytujących. Dźwięk niósł się po całym placu. Odmawiają modliwtę Honiego, który w I w przed naszą erą narysował koło i powiedział Bogu, że nie opuści tego miejsca, aż spadnie deszcz. Deszcz w końcu spadł i od tego czasu Honi zawsze rysował koło, gdy modił się o deszcz. Dzisiaj koła się raczej nie rysuje tylko właśnie recytuje się melodyczne mruczando.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Jerozolima

O mały włos, a bym tu nie przyleciała. Wylatywałam w niedzielę jeszcze przed zamiecią, która sparaliżowała Warszawę i warszawskie lotnisko. Z zaśnieżonej Warszawy (trzeba przyznać, że wyglądała pięknie - wrócę akurat na breję i pluchę) wylądowałam prosto w Jerozolimie (no nie do końca prosto, bo na lotnisku po Tel Avivem i już o szóstej rano byłam w Jerozolimie). Nie jest to pełnia lata, ale jest ciepło. Ciepło i pięknie. Jerozolimskie wzgórza pachną nagrzanymi słońcem cyprysami, stare miasto spowija zapach mirry. Jest wszędzie - w kościołach i na suku, gdzie mirrę, patchouli i inne wonności kupuje się na kilogramy. Ale na stare miasto miałam chwilę, bo jak już odespałam noc, to nie dogadałam się z kierowcą autobusu i nie wysiadłam w centrum tylko na drugim (od tego, w którym mieszkam) końcu miasta. Na powrotny autobus czekałam pół godziny, stałam w korkach i do centrum dojechałam po piątej, kiedy już zaszło słońce. Zabrakło mi odwagi na wałęsanie się pustymi zaułkami, na sprzedających wszystko i nic Arabów nie miałam ochoty, zostało mi wzgórze świątynne, które skwapliwie odwiedziłam wsadzając w ścianę płaczu obowiązkową karteczkę. 
A tak to czas upłynął mi na jedzeniu (myślałam, że hummusu, ale - jak się okazało - o dziwo nie znam hebrajskiego i zamiast hummusu zjadłam tahini. Też była pyszna) i uczeniu się, jak rozróżnić żeńskie bakłażany od męskich (żeńskie maja większą plamkę na stronie przeciwnej do zielonego czubka). Żeńskie są lepsze. Dlatego zjadłam cały stos smażonych (żeńskich) bakłażanów podawanych z octem i w pomidorach. 

niedziela, 28 listopada 2010

the ultimate pumpkin cake quest 2

Zgodnie z radą i sugestią mojej Wiernej Czytelniczki kupiłam formę do pieczenia babki (mistrzowsko doklejona w lewym dolnym rogu zdjęcia). Jak na razie rezultaty są wielce zadawalające. Kolejną zmianą było dodanie pieczonej dyni zamiast startej (użyłam zapasów z zeszłego roku). Trudno stwierdzić czy to pieczona dynia, czy forma - w każdym razie konsystencja wyszła o niebo lepsza. Bez zakalca, ale też niewyschnięta. Teraz tylko pozostało mi dopracowanie składników, bo akurat to ciasto wyszło bardziej jak chleb (pyszne z masłem!), a nie jak korzenno-piernikowo-dyniowe ciasto.
Przede mną kolejne eksperymenty, ale dopiero po powrocie z Izraela!
(a tym, którzy jeszcze nie kupili całej, ogromnej, wielkiej dyni i nie upiekli jej w kawałkach w piekarniku, nie ostudzili, nie zdjęli skórki, nie rozpaćkali, nie zapakowali w pojemniki i nie schowali do zamrażalnika, żeby mieć zapas na cały przyszyły rok do ciast, do sosów i do zup - radzę zrobić to jak najszybciej zanim dynie znikną ze sklepów).

poniedziałek, 22 listopada 2010

the ultimate pumpkin cake quest

Nie wychodzi mi. Ciasto dyniowe, które na zdjęciach wygląda tak kusząco, jesiennie, piernikowo nie wychodzi mi. To znaczy wychodzi, ale tylko w połowie. Bo smak jest świetny, tylko konsystencja nie taka. Wobec czego rozpoczynam prywatny quest na zrobienie najlepszego ciasta z dyni spełniającego rygorystyczne wymogi smaku i przyjemnej sprężystej konsystencji (żadne lepkie zakalce, choćby nie wiem, jak bardzo były smaczne, mnie nie interesują). Dopuszczam minimalny cień szansy, że z dyni nie da się zrobić innej konsystencji, ale przynajmniej  sprawdzę to doświadczalnie.
Za mną już trzy próby.