poniedziałek, 29 listopada 2010

Jerozolima

O mały włos, a bym tu nie przyleciała. Wylatywałam w niedzielę jeszcze przed zamiecią, która sparaliżowała Warszawę i warszawskie lotnisko. Z zaśnieżonej Warszawy (trzeba przyznać, że wyglądała pięknie - wrócę akurat na breję i pluchę) wylądowałam prosto w Jerozolimie (no nie do końca prosto, bo na lotnisku po Tel Avivem i już o szóstej rano byłam w Jerozolimie). Nie jest to pełnia lata, ale jest ciepło. Ciepło i pięknie. Jerozolimskie wzgórza pachną nagrzanymi słońcem cyprysami, stare miasto spowija zapach mirry. Jest wszędzie - w kościołach i na suku, gdzie mirrę, patchouli i inne wonności kupuje się na kilogramy. Ale na stare miasto miałam chwilę, bo jak już odespałam noc, to nie dogadałam się z kierowcą autobusu i nie wysiadłam w centrum tylko na drugim (od tego, w którym mieszkam) końcu miasta. Na powrotny autobus czekałam pół godziny, stałam w korkach i do centrum dojechałam po piątej, kiedy już zaszło słońce. Zabrakło mi odwagi na wałęsanie się pustymi zaułkami, na sprzedających wszystko i nic Arabów nie miałam ochoty, zostało mi wzgórze świątynne, które skwapliwie odwiedziłam wsadzając w ścianę płaczu obowiązkową karteczkę. 
A tak to czas upłynął mi na jedzeniu (myślałam, że hummusu, ale - jak się okazało - o dziwo nie znam hebrajskiego i zamiast hummusu zjadłam tahini. Też była pyszna) i uczeniu się, jak rozróżnić żeńskie bakłażany od męskich (żeńskie maja większą plamkę na stronie przeciwnej do zielonego czubka). Żeńskie są lepsze. Dlatego zjadłam cały stos smażonych (żeńskich) bakłażanów podawanych z octem i w pomidorach. 

0 komentarze:

Prześlij komentarz