czwartek, 23 grudnia 2010

Uffff.
Wszystko gotowe.
Wesołych Świąt.

środa, 22 grudnia 2010

Liban. Dolina Qadisha

Górskie miasteczko Bcharre spowijają jeszcze poranne mgły, kiedy stromymi uliczkami schodzimy w dół, starając się nie potknąć o własne nogi. W dusznym hostelu zjedliśmy na śniadanie maneesh bi-zaatar (placuszek posypany mieszanką tymianku i sezamu), obudziła nas gęsta, pachnąca kawa i wzmocnił inny placuszek, obficie polany syropem cukrowym. Przed nami całodzienna wędrówka w dolinie Qadisha.
Tekst ukazał się w sobotniej Turystyce.

czwartek, 16 grudnia 2010

the ultimate pumpkin cake quest 3

W czasie, kiedy bawiłam się w Izraelu w mojej lodówce wydarzyła się katastrofa. Z niewyjaśnionych powodów, bez ostrzeżenia, wyłączyła się i rozmroziła całkowicie. Podobno zamrażalnik zamienił się w basen, w którym pływały moje drogocenne skarby - zamrożone, a właściwie już rozmrożone - kurki i pojemniki z pieczoną dynią.
Nic się nie udało uratować.
Próbowałam odnowić moje zapasy pieczonej dyni, ale w sklepach zdecydowane braki (sama przed nimi przestrzegałam!). Udało mi się koniec końców kupić ćwiartkę ćwiartki dyni makaronowej. Upiekłam ją (przez godzinę w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni - trzeba piec, aż będzie miękka) i od razu wykorzystałam całość do kolejnego podejścia do ciasta dyniowego. 
Jako, że starczyło jej na jedną szklankę zmniejszyłam proporcje o połowę. Ale wreszcie, nareszcie - sukces! Ciasto, jest pyszne. Mięciutkie (no dobrze, konsystencja nadal jest lepka. Ale ewidentnie ten przepis po prostu tak ma), słodkie, o głębokim korzennym smaku, przełamanym świeżością imbiru. Pycha!

środa, 15 grudnia 2010

Tel Aviv

Klimat wakacji. Rozświetlona plaża, szumiące morze, ciepłe słońce, piegi na nosie. Kawa, lemoniada, herbata z naną, cava, izraelskie piwo. Hummus, tahini, falafel, jemenicka zupa, wegetariańskie hamburgery, bajgle.
Od rana do wieczora chodzenie w tą i z powrotem, w tą i z powrotem wśród białych domków. Rytm wyznaczany kolejnymi knajpkami, żeby spróbować wariacji na temat kawy, zawracaniem na plażę, żeby zanurzyć stopy w piasku.
Jak dla mnie Tel Aviv to połączenie NY, Londynu i Paryża. Tylko: a) da się go obejść na piechotę, i: b) ma morze.
(a więcej będzie, jak napiszę tekst)

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Omar

Omar od 21 lat codziennie zamyka i otwiera Bazylikę Grobu Świętego. Spotkałam go wieczorem, kiedy księża podawali mu drabinę. Przystawił ją do wielkich, drewnianych drzwi i zamknął je na ogromny hak. Przez małe okienko wsunął drabinę do bazyliki i usiadł na schodach obok napić się kawy i zapalić papierosa. 
Czemu Omar zamyka i otwiera bazylikę? Bo bazylika należy do wszystkich i do nikogo a różne odłamy (w sumie w bazylice jest ich sześć) kłócą się o milimetry podłogi. Podobno zakonnicy raz pobili się, bo noga od krzesła jednych została postawiona na posadzce należącej do drugich. Chrześcijanie nie mogą ze sobą dojść do porozumienia od ponad tysiąca lat, dlatego -kiedy Jerozolima stała się częścią muzułmańskiego świata - kalif Omar wyznaczył rodzinę, która będzie kontrolować dostęp do bazyliki. Od XVI wieku (wraz z nadejściem otomańskiego imperium) jedna rodzina przechowuje klucz, a druga otwiera i zamyka drzwi.

niedziela, 5 grudnia 2010

szabat

Szabat pod ścianą płaczu. W piątek ogłaszają go trąby i całe miasto zamiera. Autobusy przestają jeździć, sklepy i knajpy się zamykają, ulice pustoszeją. Wieczorem nie ma nikogo. I tylko niekoszerny McDonald jest otwarty (koszerny oczywiście się zamyka). A od soboty rano (ciągle nie jeżdżą autobusy) na ulicach pojawiają się ortodoksi w futrzanych czapach, jedwabnych strojach, odświętnych ubraniach. Pod Ścianą Płaczu trwa istny pokaz mody - każda szkoła ma inne wzory, kapelusze, jarmułki, kolory. Rodziny z gromadą dzieci (jak na razie mój rekord to dziesięcioro dzieci) kręcą się po placu, spotykają znajomych, modlą się z przejęciem pod samą Ścianą.

czwartek, 2 grudnia 2010

chanuka

We środę zaczęła się Chanuka. Kiedy wjeżdżałam autobusem do Jerozolimy w prawie każdym oknie widziałam płonące świece. To wygląda tak jakoś bardzo domowo, kiedy widać kobietę albo mężczyznę pochylających się nad świecznikiem i z błogosławieństwem zapalających świeczkę na kolejny dzień. Dziś w oknach palą się już po dwie świeczki, a na ulicach żydowskiej dzielnicy święto. Ludzie tańczą, grają, śpiewają, biegają z tacami pełnymi pączków, które sa tradycyjnym chanukowym jedzeniem. Jutro chanukowa kolacja u nas. Placki ziemniaczane już gotowe (też tradycyjne), przepis na proste pączki znaleziony. Tylko jeszcze  świeczki się nie palą.
(Chanuka trwa osiem dni i upamiętnia zdobycie Jerozolimy przez Machabeuszy podczas powstania przeciwko Seleucydom. A zapalanie świeczek symbolizuje cud, który się wtedy wydarzył. Niewielka ilość czystej rytualnie oliwy, która miała świecić się w świątyni przez nie więcej niż jeden dzień przywracając jej świętość po seleucydyjskich bezeceństwach, starczyła na osiem dni - akurat tyle ile potrzeba było na przygotowanie nowych zapasów).

środa, 1 grudnia 2010

martwe morze

Tu byłam
Kasia

(i spróbowałam gorzkiej wody, która aż szczypie w język. I unosiłam się brzuchem do góry nic nie robiąc. I nasmarowałam się cała błotem, wysuszyłam, starłam i wykąpałam pod prysznicem z gorącą wodą z siarką. I pognałam do autobusu, wcisnęłam się na siedzenie przy oknie, żeby patrzeć na zachodzące słońce odbijające się w morzu i  w górach. I roztaczałm upojne zapachy soli, bromu, błota i siarki).

wtorek, 30 listopada 2010

modlitwa o deszcz

W Jerozolimie pierwszy raz od 80 lat w listopadzie nie spadła ani kropla deszczu. Dlatego rabini zbierają się i modlą się o deszcz (przy okazji oskrżają siebie nawzajem, że to przez ich niegodne zachowanie kraj spotyka kara). Wczoraj widziałam ich pod ścianą płaczu - tłum mężczyzn w odświętnych czarnych zebranych w kole płaszczach mrucząco-śpiewająco-recytujących. Dźwięk niósł się po całym placu. Odmawiają modliwtę Honiego, który w I w przed naszą erą narysował koło i powiedział Bogu, że nie opuści tego miejsca, aż spadnie deszcz. Deszcz w końcu spadł i od tego czasu Honi zawsze rysował koło, gdy modił się o deszcz. Dzisiaj koła się raczej nie rysuje tylko właśnie recytuje się melodyczne mruczando.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Jerozolima

O mały włos, a bym tu nie przyleciała. Wylatywałam w niedzielę jeszcze przed zamiecią, która sparaliżowała Warszawę i warszawskie lotnisko. Z zaśnieżonej Warszawy (trzeba przyznać, że wyglądała pięknie - wrócę akurat na breję i pluchę) wylądowałam prosto w Jerozolimie (no nie do końca prosto, bo na lotnisku po Tel Avivem i już o szóstej rano byłam w Jerozolimie). Nie jest to pełnia lata, ale jest ciepło. Ciepło i pięknie. Jerozolimskie wzgórza pachną nagrzanymi słońcem cyprysami, stare miasto spowija zapach mirry. Jest wszędzie - w kościołach i na suku, gdzie mirrę, patchouli i inne wonności kupuje się na kilogramy. Ale na stare miasto miałam chwilę, bo jak już odespałam noc, to nie dogadałam się z kierowcą autobusu i nie wysiadłam w centrum tylko na drugim (od tego, w którym mieszkam) końcu miasta. Na powrotny autobus czekałam pół godziny, stałam w korkach i do centrum dojechałam po piątej, kiedy już zaszło słońce. Zabrakło mi odwagi na wałęsanie się pustymi zaułkami, na sprzedających wszystko i nic Arabów nie miałam ochoty, zostało mi wzgórze świątynne, które skwapliwie odwiedziłam wsadzając w ścianę płaczu obowiązkową karteczkę. 
A tak to czas upłynął mi na jedzeniu (myślałam, że hummusu, ale - jak się okazało - o dziwo nie znam hebrajskiego i zamiast hummusu zjadłam tahini. Też była pyszna) i uczeniu się, jak rozróżnić żeńskie bakłażany od męskich (żeńskie maja większą plamkę na stronie przeciwnej do zielonego czubka). Żeńskie są lepsze. Dlatego zjadłam cały stos smażonych (żeńskich) bakłażanów podawanych z octem i w pomidorach. 

niedziela, 28 listopada 2010

the ultimate pumpkin cake quest 2

Zgodnie z radą i sugestią mojej Wiernej Czytelniczki kupiłam formę do pieczenia babki (mistrzowsko doklejona w lewym dolnym rogu zdjęcia). Jak na razie rezultaty są wielce zadawalające. Kolejną zmianą było dodanie pieczonej dyni zamiast startej (użyłam zapasów z zeszłego roku). Trudno stwierdzić czy to pieczona dynia, czy forma - w każdym razie konsystencja wyszła o niebo lepsza. Bez zakalca, ale też niewyschnięta. Teraz tylko pozostało mi dopracowanie składników, bo akurat to ciasto wyszło bardziej jak chleb (pyszne z masłem!), a nie jak korzenno-piernikowo-dyniowe ciasto.
Przede mną kolejne eksperymenty, ale dopiero po powrocie z Izraela!
(a tym, którzy jeszcze nie kupili całej, ogromnej, wielkiej dyni i nie upiekli jej w kawałkach w piekarniku, nie ostudzili, nie zdjęli skórki, nie rozpaćkali, nie zapakowali w pojemniki i nie schowali do zamrażalnika, żeby mieć zapas na cały przyszyły rok do ciast, do sosów i do zup - radzę zrobić to jak najszybciej zanim dynie znikną ze sklepów).

poniedziałek, 22 listopada 2010

the ultimate pumpkin cake quest

Nie wychodzi mi. Ciasto dyniowe, które na zdjęciach wygląda tak kusząco, jesiennie, piernikowo nie wychodzi mi. To znaczy wychodzi, ale tylko w połowie. Bo smak jest świetny, tylko konsystencja nie taka. Wobec czego rozpoczynam prywatny quest na zrobienie najlepszego ciasta z dyni spełniającego rygorystyczne wymogi smaku i przyjemnej sprężystej konsystencji (żadne lepkie zakalce, choćby nie wiem, jak bardzo były smaczne, mnie nie interesują). Dopuszczam minimalny cień szansy, że z dyni nie da się zrobić innej konsystencji, ale przynajmniej  sprawdzę to doświadczalnie.
Za mną już trzy próby.

sobota, 30 października 2010

Nidzica i okolice

Nidzica i okolice.
Do rezerwatu przyjechaliśmy z Nidzicy polną drogą. Towarzyszył nam krajobraz patriotyczny: złote pola, w tle las zakurzony pyłem z ziemistej drogi. Tędy właśnie po wielekroć musiały przechodzić polskie, krzyżackie, litewskie, szwedzkie albo tatarskie wojska przez stulecia odbijające sobie Nidzicę (Naidenburg, Nibork, Nydenburg, Niedzborz, Nidaspils) z rąk do rąk. Zamek, o który przez kilkaset lat toczyły się nieustające walki, dziś leży na Szlaku Zamków Gotyckich prowadzącym przez centralną i północną Polskę. Potężna kwadratowa bryła góruje nad miastem. Forma jest prosta, bez żadnych dekoracji. Wielokrotnie niszczony, kilkakrotnie podnoszony z ruin.
Tekst ukazał się w ostatniej Turystyce.

piątek, 29 października 2010

nishime i tempeh

Choć wolałabym, żeby nishime i tempeh były nazwami miast w Japonii i, żeby ten post był wpisem z wędrówki przez kolejne japońskie wyspy, to niestety wygląda na to, że do Japonii jeszcze długo, długo nie pojadę, więc na razie towarzyszy mi japońska kuchnia. Nie narzekam, bo to jedna z moich ulubionych. 
Ostatnio odkryłam tempeh, czyli pastę z lekko sfermentowanej soi o orzechowym zapachu i formie grubego salami. Generalnie jest to witaminowo-mineralna bomba i według licznych serwisów internetowych nie powinniśmy jeść nic innego. Tempeh pochodzi z Indonezji (jedyna potrawa z soi, która  nie wywodzi się z Japonii albo Chin! Niby nijak się to ma do moich rozważań o japońskich wyspach, ale ja pierwszy raz tempeh jadłam, jako japońskie danie i tak już mi się będzie zawsze kojarzyło. No może dopóki nie pojadę do Indonezji). W Indonezji podaje się go w liściach bananowca, smaży na woku, gotuje z przyprawami i cukrem palmowym - robi się wszystko to, co z kurczakiem. Bo tempeh idealnie zastępuje mięso. Ale nie chodzi mi o te wszystkie zbawienne skutki dla organizmu albo historyczne ciekawostki, ale o smak. I oto, że jak wczoraj rano go kupiłam to cały dzień cieszyłam się na obiad.

piątek, 22 października 2010

Warszawa

Nic się nie dzieje, oprócz tego, że za oknem plucha, zimno i szaro. W taką pogodę nie wychodzi ani zawsze-nie-zawodny-sernik, ani żurawinowe muffinki. Jak wyjdą to może coś napiszę.
Na razie na poprawę humoru kawa prosto z suku w Damaszku. Zmielona przy mnie razem z kardamonem. Pachnie teraz w mojej kuchni, a mi marzą się kolejne podróże, a nie ślęczenie przed ekranem komputera i nabawianie się bólów kręgosłupa. Może przynajmniej z tego ślęczenia jakieś tanie bilety gdzieś, kiedyś. Na razie wirtualnie zwiedziłam Oman, Jemen, Izrael i Indie. I cały czas, nieustannie, bez przerwy wracam do Syrii. Przeglądam zdjęcia, spisuję pamiątki, parzę kawę.

poniedziałek, 11 października 2010

Stara Szkoła i mus czekoladowy

Jestem znowu na Mazurach. I choć strasznie nie chciało mi się wyjeżdżać z Warszawy, to teraz nie chce mi się do Warszawy wracać.
Zawsze tak jest.
Tym bardziej, że choć rano łąkę pokrywa szadź, to po południu słońce mocno grzeje, a ja leżę na drewnianym leżaku i przykryta kocem - czując się, jak w Czarodziejskiej Górze - nadrabiam lekturowe zaległości i zdobywam piegi.
Tym bardziej,  że wieczorem przy ciepłym kominku nadrabiam lekturowe zaległości i na nowo zaprzyjaźniam się z moimi kotami.
Tym bardziej, że niedzielny obiad uczciłyśmy wybraniem się do Starej Szkoły. A to zawsze jest dużym wydarzeniem.

sobota, 9 października 2010

Peter Fröberg Idling "Uśmiech Pol Pota"

Kambodża i jej niedawna mroczna historia interesuje mnie już od jakiegoś czasu. Czytałam Bramę, widziałam S-21, chodziłam po polach śmierci. Uśmiech Pol Pota to kolejny fragment – bardzo istotny fragment – tej niekończącej się układanki.
Idling wyrusza tropem wycieczki czwórki Szwedów, którzy w 1978 wyjechali z delegacją do Demokratycznej Kampuczy. Młodzi, oburzeni postawą Ameryki, przepełnieni socjalistycznymi marzeniami, jeżdżą po wioskach, rozmawiają, zwiedzają, oglądają, fotografują. Z ich relacji, z ich zdjęć, z ich opisów wyłania się obraz zielonego kraju, w którym wszyscy ciężko pracują na rzecz lepszego jutra. Z radością, z poczuciem wypełniania wspólnej misji. Nie ma tu nierówności, dyskryminacji, sztucznych podziałów. Mijani wieśniacy machają, pozdrawiają. Nie widać w nich uniżenia, poddańczości wobec dygnitarzy opiekujących się delegacją. Pol Pot częstuje wystawnymi kolacjami, serdecznie się śmieje i zagaduje po francusku.

wtorek, 5 października 2010

Living room dancers

W zeszłym tygodniu, za namową Agnieszki, wybrałam się na projekt Living Room Dancers Nicole Seiler w ramach festiwalu Ciało/Umysł. I tak od tygodnia, pomiędzy wyjazdami do Kazimierza, Krakowa i na Mazury myślę sobie o tym, co widziałam.
A zaczęło się od czerwonych torebek rozdanych w holu Nowego Wspaniałego Światu. W torebkach leżały zgrabnie poukładane: mapa, odtwarzacz mp3 i lornetka. Tak wyposażeni - a było nas z 50 osób - ruszyliśmy w zamżoną Warszawę.
Chodziło o to, żeby - w specjalnie przygotowanych, podświetlonych na czerwono oknach - podglądać tancerzy-amatorów dzielących się z przechodniami czymś, co dla mnie jest niezwykle prywatne. Ruch zamknięty w okienne ramy, znikanie i pojawianie się postaci, podśpiewywanie pod nosem, zatopienie się w tańcu.
Chodziło o to, żeby zamienić się w podglądacza. Nikt przecież nie zabronił nam patrzeć w inne okna. Ale w innych oknach albo było ciemno, albo widok odgradzały ciężkie kotary, albo w porę (?) włączało się poczucie wstydu. W każdym razie w innych oknach nikt nie tańczył.

Projekt zaczął się w momencie, w którym wyszliśmy na ulicę. Bo nagle - pomimo tego, że dość szybko się rozdzieliliśmy - staliśmy się zauważalną grupą na popularnej warszawskiej ulicy. Gdybym tylko ja miała obciachową, czerwoną torebeczkę przewieszoną przez ramię nikt nie zwróciłby na mnie uwagi (no może ktoś by zwrócił, ale bardziej w kategoriach kicz/nie kicz). Kiedy jednak szłam razem z Filipem, który miał identyczną torebeczkę już stawaliśmy się grupą. Może wycieczką, może dziwną parą, może obcokrajowcami. W każdym razie zwracaliśmy uwagę. I choć czerwone torebeczki z jednej strony wyodrębniały nas, to z drugiej - zacierały granicę. Bez żadnych wstępów podchodziliśmy do innych czerwonych torebeczek pytając, jak dojść do szóstki i bez żadnego zdziwienia dostawaliśmy odpowiedź.

A kiedy już zaczęliśmy podglądać próbując wyostrzyć ostrość lornetek projekt wszedł w nową fazę. 
- co się dzieje, co się dzieje? Czy to zaćmienie? Państwo oglądają zaćmienie? 
Starszy pan w ciężkim, wełnianym płaszczu ustawił się w tę samą stronę, co my i wytężał wzrok.
- nie, my podglądamy tancerzy. A przy sobie mamy muzykę, do której tańczą.
Lornetka zmieniła ręce, słuchawki zmieniły uszy.
- O kurczę, nie mogę znaleźć! Co to, ja głupi jestem? O kurczę, już widzę! Pięknie! Pięknie tańczą. A ta muzyka! No pięknie.
Starszy pan w ciężkim, wełnianym płaszczu odszedł nucąc tango pod nosem.

Z pytaniem, co się dzieje zostaliśmy zaczepieni jeszcze raz. Wydaje mi się, że to mało, jak na to, że łaziliśmy z lornetkami i wgapialiśmy się ludziom w okna. Żadnego oburzenia, żadnego zainteresowania. Byłam jeszcze w miarę świeżo po powrocie z Syrii, gdzie ludzie przystają, zagadują, dopytują, obdarzają uśmiechem. A tu ludzie patrzą, ale nie podejdą, przechodzą, ale nie zagadną. I się nie uśmiechają. Wiem, że mży, że jest zimno, że skończyło się lato, ale ja z chęcią się uśmiechnę, odpowiem, dam posłuchać, pokażę mapę. Tylko, oprócz pana w ciężkim, wełnianym płaszczu - nie mam z kim.
Może inne czerwone torebeczki miały więcej szczęścia. Nie wiem, bo szybko się od nich oddzieliliśmy zaczynając oglądanie od końca i potem tylko chwilami mijaliśmy się pod oknami z czerwonymi neonami.

czwartek, 30 września 2010

Przeziębienie i risotto

Dziś walczę z przeziębieniem za pomocą zupy miso (wersja oczyszczająca), łóżka i wzmacniająco-rozleniwiającego risotto.
Risotto nauczyłam się robić w Londynie, gdzie mieszkałam kilka miesięcy i nagle musiałam zacząć sama dla siebie gotować. Kupiłam grubą książkę Jamiego Oliviera i wypróbowywałam różne przepisy na mojej maleńkiej, dwupalnikowej kuchence. Risotto szybko stało się moim ulubionym polepszaczem humoru. I sprawdza się zawsze, kiedy ktoś w domu jest chory. 

Krótki przepis, bo charkam i chrząkam, poza tym zaraz zaczyna się Wrzenie świata.
Cebulę podsmażam na maśle z oliwą (jak mam pora, to dodaje pora). W tym czasie zagotowuje wodę i zalewam dwie kostki rosołowe (Wiem, wiem. Według sztuki powinien być prawdziwy rosół, smak jest znacząco lepszy, ale dziś nie miałam siły gotować rosołu). Do podsmażonej cebuli dodaję specjalny włoski ryż do risotto (jest bardziej płaski od zwykłego ryżu, nie wolno go płukać, bo inaczej nie będzie tak kleisty, jak potrzebujemy), mieszamy tak, żeby wszystkie ziarenka pokryły się masłem i lekko zeszkliły, dodajemy kieliszek białego wina, czekamy aż odparuje i od tego momentu zaczyna się uspokajająca, jednostajna praca związana z mieszaniem. Dolewamy chochlę gorącego rosołu i mieszamy, aż się wchłonie. Potem kolejna chochla. I kolejna. I kolejna. Gotowanie ryżu trwa mniej więcej dwadzieścia minut. Powinien być miękki, ale nie rozgotowany. Środek ziarenka  nie może zgrzytać w zębach, ale każde ziarenko musi zachować swój kształt (nie zależy nam na bezkształtnej masie).
Kiedy ryż jest gotowy zdejmujemy garnek z ognia, dodajemy łyżkę masła, doprawiamy i wrzucamy, jakie chcemy składniki (od smażonych grzybów, przez duszonego bakłażana, po marynowane mięso), przykrywamy na pięć minut, patrzymy jak przykrywka lekko paruje, otwieramy, patrzymy z podziwem na roztopioną plamę masła, mieszamy i jemy.

Moim ulubionym składnikiem jest twardy ser kozi. Kawałki pokrojone w kostkę cudownie rozpuszczają się w słonecznie żółtej masie risotto. Do tego dodaje przekrojone na pół pomidorki cherry i dużo pieprzu.
A dziś zamiast wina, którego akurat nie miałam, dodałam resztkę żurawinowej wódki. Smak żurawin idealnie łączy się z kozim serem. Musiałam się powstrzymywać, żeby zostawić sobie porcję na jutro, na dalszy ciąg przeziębienia.

poniedziałek, 27 września 2010

No to Warszawa! (prawie)

Wróciłam w zeszłym tygodniu. Trochę poturbowana (powinnam dostać magistra ze spektakularnego upadania), trochę opalona, trochę zmęczona, ale bardzo zadowolona. Nie zawsze było łatwo (przede wszystkim w Syrii - te spojrzenia, te próby dotknięcia, otarcia się, no i próba kradzieży telefonu!), ale koniec końców bilans wychodzi na plus. Przeżyłam, posmakowałam, poradziłam sobie. Warszawa przywitała mnie 10 stopniami i deszczem. Po dwóch dniach załatwiania zaległych spraw czułam się, jakbym nigdy nigdzie nie wyjeżdżała, a gorąca syryjska pustynia i pikantny libański hummus były tylko miłym snem. Dlatego na ostatni ciepły weekend wyjechałam na Mazury. Odpocząć, przeczytać zaległe gazety, wdrożyć się w nowy-stary rytm (znowu trzeba przyzwyczaić się do biegania - stąd zdjęcie), spróbować pierwszych tegorocznych rydzów (chciałyśmy kupić po drodze borowiki, ale pan sprzedawał małą paczuszkę po 25 złotych. Kiedy pokręciłyśmy nosem powiedział: ale tu mam takie grzyby za 10 złotych wskazując paczkę rudych rydzów). A teraz znów jest poniedziałek, pada, a ja próbuję zdyscyplinować dzień, żeby za bardzo nie rozłaził mi się na kawie i czytaniu. Do południa 1:1.

niedziela, 19 września 2010

Syryjskie sery

Znowu jestem w Deir Mar Musa. Korzystam z ciszy, spacerów po pustyni i rozmów z ludźmi, którzy zatrzymali się tu na godzinę, dzień, tydzień, miesiąc, rok. A oprócz tego korzystam z wyrabianych tu na miejscu serów. 
Przez cały czas podróży przez Liban i Syrię towarzyszyły nam różne rodzaje sera. Pierwszy to labneh - właściwie nie ser ale coś bardziej pomiędzy serem a jogurtem (konsystencja sera, smak jogurtu). Macza się w nim pitę, posypuje zaatarem (mieszanką ziół z sezamem) i je na śniadanie, lunch, kolację. Kolejny ser to shanklish - kule miękkiego, białego sera obtoczone w ziołach, pieprzu albo papryce. Jednak na pierwsze miejsce szybko wysunął się słony ser (shalal) wyglądający, jak kłębek wełny - z ciasno splecionymi serowymi nitkami. Do smaku dodaje się do niego czarnuszkę. My jedliśmy go prosto z siatki, przegryzając pomidorem, ale podejrzewamy, że nie jest to typowy sposób, bo ludzie patrzyli się na nad podejrzliwie na ulicy.
W każdym razie - już sama - w Deir Mar Musa odkrywałam kolejne smaki. Zaczęło się od prostego, świeżego sera koziego, który pozbawiony był tego charakterystycznego mocnego smaku. Chyba dzięki górsko-pustynnej diecie tutejszych kóz miał raczej łagodny i delikatny posmak. Świetnie smakował zawinięty w pitę z pomidorem i zaatarem. Mnisi robią go na miejscu z koziego mleka (mnisie stadko liczy prawie 100 kóz), ser formuje się dwa dni, a znika w dwie minuty. 
Ale największym odkryciem - smakiem, który na długo zapadł mi w pamięć - była mieszanka startego sera z oliwą i ziołami. Podczas piątkowej kolacji talerze pełne zielono-żółtej masy pojawiły się na stole. Kiedy siedzący na przeciwko mnie Dominik spróbował nowego sera, aż zmienił się na twarzy. Natychmiast musisz tego spróbować! Nie mogłam uwierzyć, że w klasztorze 1300 metrów nad poziomem morza, na środku pustyni, będę mogła zjeść coś tak pysznego. Dosiadł się do nas Richard i w trójkę opróżniliśmy talerz mlaskając, ciamkając, mmmymając i planując przewiezienie sera przez granicę (Polish girl caught on the Syrian-Lebanon border with 20 kilos of suspicious substance. Polish girl stopped at the Beirut's airport tried bribed customs officials with a cheese. Polish girl found in Syrian mountains with unusually high cholesterol level). Okazało się, że przy innych stołach talerze wciąż były pełne i, że tylko my doceniliśmy smak ziołowego sera. Zjedliśmy jeszcze ze cztery porcje i z trudem wtoczyliśmy się do dormitoriów. Następnego dnia okazało się, że był to po prostu kozi ser, który zestarzał się już na tyle, że nie da się go jeść samego. Trze się go więc, miesza z oliwą i dodaje ziół. Ale jakich ziół - tego już mnisi nie chcieli powiedzieć.

czwartek, 16 września 2010

Afamia

Zamiast śpieszyć się do Palmiry, która choć piękna jest podobno porządnie zatłoczona zatrzymałam się w powrotnej drodze na Południe na jedną noc w Hamie i zwiedziłam Afamię. Po dwóch zmianach mikrobusików i przejażdżce na pace dżipa razem z Norbertem - Niemcem, który z Aleppo jechał w tą samą stronę, co ja - stanęliśmy na rozżarzonej słońcem szosie przeciętej starożytną kolumnadą. Z budki ukrytej w cieniu drzewa wyszedł strażnik, poczęstował nas herbatą i informacją, że wieczorem rozgrywa się mecz między Barceloną a Atenami, albo między Madrytem a Salonikami. Chwilę podyskutowaliśmy o piłce nożnej w naszych krajach (Polish - no good, Germany - good, Syria - no football) i poszliśmy oglądać ruiny kiedyś półmilionowego rzymskiego miasta (oprócz pół miliona ludzi mieszkało w nim 500 słoni bojowych, 300 ogierów i 30 tysięcy klaczy). Główna ulica z kolumnadami po obydwu stronach  - cardo - ciągnie się na (prawie) dwa kilometry (i jest najdłuższą tego typu starożytną ulicą, przynajmniej w Syrii). W pierwszym wieku naszej ery stały tu fontanny i obeliski, a przesmyki między kolumnami prowadziły na fora i do świątyń i do sklepów. Bogaci mieszkańcy w eleganckich togach przechadzali się tu, żeby podyskutować, albo zaopatrzyć się w drogocenne przyprawy, jedwabie, czy egzotyczne kamienie. W kwestii spędzania wolnego czasu chyba niewiele się zmieniło przez ostatnie dwa tysiące lat.

poniedziałek, 13 września 2010

Cherry kebab

Właściciel hostelu, w którym się zatrzymałam nazwał mnie cherry kebab lady, bo zamęczałam go pytaniami, gdzie mogę zjeść najlepszy cherry kebab w mieście. Aleppo słynie z tego dania, uważanego za królewskie. Jest bardzo proste, ale połączenie smaków jest zaskakujące.
Kulki z jagnięciny przyprawionej ziołami smaży się na maśle. Słodki syrop wiśniowy zagęszcza się lekko podgotowując. Praży się orzeszki pinii. Pitę ogrzewa się kładąc ją na gorącą patelnię. Wszystko łączy się razem bogato polewając wiśniowym sosem i posypuje pietruszką. Nic więcej, ale smak słodko-gorzkiej wiśni połączonej z charakterystycznym posmakiem jagnięciny, chrupiącymi orzeszkami, pitą rozmiękłą od sosu jest niezapomniany. Żeby zjeść w miejscu poleconym mi przez właściciela hostelu zostałam w Aleppo jedną noc dłużej.

sobota, 11 września 2010

Aleppo

Przyjechałam tu w pierwszy dzień Iid - końca Ramadanu. Liczyłam na wielkie święto, tłumy na ulicach, fajerwerki całonocne tańce. Ale Aleppo było puste. Wszyscy wyjechali na trzydniowe wakacje, a ci którzy nie wyjechali, ucztowali z rodziną w domach. Gdzieniegdzie tylko włóczyły sie grupy młodych chłopaków, którzy na święto przyjechali do miasta ze wsi, ubrani w najlepsze dżinsy i sztywne plastikowe koszule.
Następnego dnia na ulicach pojawiło się trochę ludzi, głównie rodzin z dziećmi. Chłopcy i dziewczynki biegają tu z plastikowymi karabinami, pistoletami i kałaszami i strzelają do siebie, albo do przechodniów. Wszyscy idą oglądać cytadelę, a potem odpoczywają w jednej z kafejek urządzonych na modle europejska z wifi i cappuciono i nargillą jako jedynym orientalnym dodatkiem.
Dopiero po trzech dniach Aleppo ożyło naprawdę. Suk rozbrzmiał glosami sprzedających i kupujących, wypełnił zapachami przypraw i mydła, z którego słynie Aleppo (najlepsze jest ośmioletnie z mieszanki oliwy i olejku wawrzynowego, używała go podobno Kleopatra). Spędziłam popołudnie chodząc wąskimi, zadaszonymi ulicami miasta, którego atmosfera niewiele zmieniła sie od czasów, kiedy zatrzymywały sie w nim karawany jedwabnego szlaku.

czwartek, 9 września 2010

Deir Mar Musa

Dla tego widoku zaszyłam się w Deir Mar Musa na dwa dni. Przyjechałam tu z parą Nowozelandczyków podróżujących po Syrii wynajętym samochodem z kierowcą. Spotkałam ich w Damaszku i zabrałam się z nimi. Mieli mnie wysadzić w Homs, a po drodze mieliśmy zobaczyć kilka innych miejsc. Kiedy wysiedliśmy na środku pustyni pod górą, na której stoi Deir Mar Musa, wyglądało na to, że moi państwo Chung nie będą chcieli się wspinać i odjedziemy pstrykając zdjęcia spod góry. Ale pan Chung, trochę za moją namową, zdecydował się wejść. Na górze w klasztorze, do którego wchodzi się przez maleńkie drzwi - nie wyższe niż na 1 metr - usiedliśmy na herbatę podziwiając widok. Kiedy tylko zobaczyłam pustynię szykującą się do zachodu słońca i ludzi w spokoju czytających książki na tarasie wiedziałam, że nie dojadę do Homs, tylko zostanę tutaj. Pożegnałam się z państwem Chungami i wdrapałam się jeszcze raz na górę, tym razem z plecakiem. Lekko poharatana po męczącym dniu (próba kradzieży telefonu w Damaszku i pogoń za złodziejem, wywrotka w Maluli i skaleczona noga) potrzebowałam spokojnego miejsca. O siódmej zaczęła się medytacja. Patrzyłam po prostu przez godzinę, a może dwie na wolno zapadający zmrok i zapalające się jedna po drugiej gwiazdy. Noc też spędziłam pod gwiazdami. Razem z innymi dziewczynami z mojego pokoju wciągnęłyśmy materace na dach, przykryłyśmy się stertą kocy i zasnęłyśmy nie  mogąc nadążyć z wypowiadaniem życzeń przy spadających gwiazdach.
Następny dzień był przyjemną kontynuacją pierwszego. Spanie na dywanach w namiocie, spacer po pustyni, rozmowy z ludźmi z całego świata, arabska msza w XI-wiecznym kościele, podczas której wierni siedzą na dywanach i prowadzą dialog z księżmi. A wieczorem zaczął się Iid - czyli koniec Ramadanu. Trzydniowe święto. Dlatego do Deir Mar Musa przyjechało z 50 nowych osób, głównie Syryjczyków na wakacjach. Nastrój trochę prysł, nie pomogła kolejna noc pod gwiazdami - następnego dnia spakowałam się i ruszyłam w epicką podróż do Aleppo.

wtorek, 7 września 2010

Damaszek od kuchni

O szóstej popołudniu, kiedy życie w Damaszku na chwilę zamiera, zanim wybuchnie ze zdwojoną siłą w nocy, poszłam do z trudem wcześniej znalezionego hostelu wciśniętego w mury starego miasta w mało uczęszczanej jego części (hostel naprawdę jest wciśnięty w mury, jeśli komuś nie chce się obchodzić starego miasta na około, żeby się do niego dostać może wspiąć się po sznurowej drabince przyczepionej do muru). Byłam tam umówiona na cooking class. Janette, która miała mnie uczyć, mówiła tylko po arabsku i niemiecku i szybko wzięła sprawy w swoje ręce. W ciągu niecałej godziny zrobiłyśmy miskę sałatki fatoush, ryż gotowany z mlekiem na słodko, hummus i falafel. Największym zdziwieniem wieczoru był falafel. Wiedziałam, że pewnie robią go z cieciorki, ale nigdy nie podejrzewałam, że robią go z hummusu! Po prostu z hummusu.

A na hummus (najprostszą wersję) potrzebujemy ciecierzycę (można bawić się w jej namaczanie na noc, ale można też wziąć po prostu z puszki), czosnek, cytrynę, sól i sezamową pastę tahini. Ciecierzycę ubijamy i rozcieramy tłuczkiem. Osobno ucieramy czosnek z solą, łączymy go z wyciśniętym sokiem z cytryny, dodajemy tahini (im więcej, tym bardziej duszny w smaku, bardziej intensywny, będzie hummus) i to wszystko  dodajemy do utartej ciecierzycy i znowu ubijamy, ucieramy, rozdrabniany. Jeszcze trochę wody, żeby hummus miał bardziej aksamitną konsystencję, oliwa i chili na wierzch i gotowe. Do hummusu można dodać jakiekolwiek przyprawy się chce. A żeby zrobić falafel trzeba dodać trochę ziela angielskiego i wrzucać okrągłe kawałki na wrzący olej. Janette miała do tego specjalny przyrząd, ale myślę, że zwykła łyżka wystarczy (albo ewentualnie łyżka do lodów).

Z hostelu wyszłam tuż przed północą (oczywiście nie dałam rady zjeść wszystkiego, co przygotowałam - tego była albo na dwa dni, albo dla szwadronu wojska) prosto w wibrujące stare miasto. Na suku zjadłam ostatni raz potężne waniliowe lody obtaczane w pistacjach (cudem udało mi się przebić przez zwarty tłum zakwefionych kobiet). Jutro jadę dalej.

poniedziałek, 6 września 2010

Damaszek

Damaszek nie zachwyca tak, jak myślałam, że będzie zachwycać. Nie ma tu nic magicznego, tylko tłumy turystów i miejscowych krążących całe dnie po targach. Kiedy wczoraj wracaliśmy przed północą z kolacji (restauracje otwierają się koło 22) główny suk brzęczał i szumiał rozmowami robiących zakupy, a najlepsza lodziarnia w mieście ledwo nadążała z nakładaniem w rożki waniliowych lodów obtoczonych w pistacjach.
Ale przynajmniej kolacja wreszcie była pyszna (nie to, żebym narzekała na hummus, shwarmy i falafle, ale do tej pory z całego szeregu pysznych dań wypisanych w przewodniku udawało nam się dostać tylko to. W żadnej polecanej restauracji nie było rozpływających się w ustach kawałków jagnięciny podawanej z ryżem, a jedno zamówione przez nas zimne udko kurczaka na ryżu z warzywami zdecydowanie nie załatwiło sprawy). W każdym razie wczoraj jedliśmy miejscową wersję tatara tyle, że z surowego mięsa jagnięcego; kishkeh, czyli wysuszony na pastę jogurt z miętą i  orzechami, i grillowane kawałki kurczaka w sosie śmietanowo-grzybowym. Wreszcie coś innego!
A dziś znów krążyliśmy po starym mieście odkrywając jego urok w spokojniejszych uliczkach, gdzie nie ma rozstawionych stoisk z dywanami, ale za to są domy, których obudowane werandy prawie stykają się ze sobą.
Po południu Filip pojechał do Bejrutu, a ja planuję dalszą trasę przez Syrię. Na razie wiem tyle, że wieczorem wybieram się obejrzeć tańczących derwiszów. 

niedziela, 5 września 2010

Hama

Z kolei w Syrii zwiedzamy na razie miasta na H (Homs, Hama). Ale to się skończy już dzisiaj, bo zaraz jedziemy do Damaszku. Filip jutro wraca do Bejrutu i do Polski, ja zostaję na koniec Ramadanu, pustynię, Eufrat, jedzenie w Aleppo, cedry w Libanie (cały czas nie widzieliśmy) i kąpiel w morzu.

Hama była dokładnie takim miastem, jakiego potrzebowaliśmy, żeby trochę odpocząć po szaleńczym tygodniu zmieniania codziennie hoteli. Jest niewielka (a przynajmniej jej stara część), ma przyjemne hostele, klimatyczną starą część (niestety zostało tylko kilka ulic - miasto zostało zniszczone w 1982, kiedy wybuchła tu mała rewolucja) i wielkie, ogromne, gigantyczne koła młyńskie, które w zamierzchłych czasach wodę z rzeki przenosiły do sieci akweduktów, którymi była rozprowadzana po całym mieście. Trochę się spóźniliśmy, koła kręcą się jeszcze w lecie, kiedy stan wody jest trochę wyższy (teraz rzeka jest prawie zupełnie wyschniętą, zieloną śmierdzącą breją). Ale wrzesień w Syrii to już początek zimy (takie przynajmniej mamy podejrzenie patrząc na godziny otwarcia różnych zabytków). Kto by pomyślał, że jesteśmy tu poza sezonem?

Syria error

Jesteśmy w Syrii. Nie można się stąd połączyć z facebookiem. Nie mogę wejść na mojego bloga, chociaż mogę go edytować i publikować.
Wszędzie na około wiszą zdjęcia prezydenta, nasze białe twarze przyciągają uważne spojrzenia i – przede wszystkim – rzeczywiście jest Ramadan. Kiedy przyjechaliśmy po południu do Homs, nie można było nic zjeść. Udało nam się kupić świeży sok pomarańczowy. Wpadliśmy na pomysł, żeby pójść do chrześcijańskiej dzielnicy i usiąść tam w polecanej knajpce. Rzeczywiście była otwarta, świeciła pustkami, a jedzenie nie zwalało z nóg. W międzyczasie zaszło słońce i kiedy wracaliśmy do hotelu, pełni średniej jakości jedzenia, ulice powoli ożywały, zaczynały skwierczeć shwarmy, smażyły się falafle, otwierały się sklepy ze słodyczami. Usiedliśmy na kawę i nargilę w popularnej kafejce, poczekaliśmy chwilę, aż zgłodniejemy i poszliśmy na soczyste shwarmy z sosem czosnkowym. Mmmmm.

piątek, 3 września 2010

Krak des Chevalier

To my, zdobywcy mrocznego kryształu mocy z wieży księżniczki w zamku krzyżowców – Krak des Chevalier.

środa, 1 września 2010

kawa

Wcześniej, czy później musiał pojawić się wpis o kawie. Gęsty napój leje się tu strumieniami z ozdobnych, smukłych, srebrnych czajników o każdej porze dnia i nocy. I w Syrii i w Libanie kawę przyrządza się po turecku (nawet nazywa się Turkish coffee) na dużym ogniu w małym imbryczku z przyprawami. Ale mi najbardziej smakuje ta uliczna, przygotowana wcześniej, bez mulistego osadu na dnie. Sprzedawcy mają zawsze dwa czajniki – w jednym słodki kawowy ulepek, w drugim kawę bez cukru. Z pierwszego nalewają odrobinę, albo i więcej (jeśli energicznie pokiwam głową kiedy zapytają: sugar?), z drugiego uzupełniają plastikowy kubeczek. Kawa smakuje kardamonem, miętą (choć jestem pewna, że jej nie dodają), cynamonem. Jest słodko-kwaśna, lekko szczypie w język świeżością. Kosztuje niecałe pół dolara, parzy usta, stawia na nogi. Od tygodnia dzień zaczynam i kończę kawą.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Bcharre

Jeśli jesteś ateistą!!  Podziwiaj
Jeśli jesteś wierzący!! Módl się
Jeśli jesteś GŁUPI!!!! NAPISZ SWOJE IMIĘ NA ŚCIANIE

Bogobojna próba odwiedzenia zwiedzających maronickie kościoły (wykute w skale) od mazania po ścianach.

Baczni obserwatorzy pewnie zauważyli, że w Libanie zwiedzam tylko miasta na B. To się nie długo skończy, ale na razie jesteśmy w Bcharre, maleńkim górskim miasteczku, z którego schodzi się do Qadisha Valley. Qadisha Valley to górski wąwóz ciągnący się w stronę morza, w którym kiedyś schronili się przed represjami Maronici – odłam kościoła katolickiego – i wybudowali trudno dostępne kościoły i jeszcze trudniej dostępne pustelnie w jaskiniach wykutych pionowo w skale. Maronici zaczęli uciekać tu przed represjami w mniej więcej V wieku i potem na długie lata świat o nich zapomniał. Kiedy w XI wieku Krzyżowcy przyjechali odbijać z saraceńskich rąk Świętą Ziemię byli dość mocno zaskoczeni, kiedy spotkali Chrześcijan. Tego się nie spodziewali. Long story short, Maronici to dziś główny chrześcijański kościół Libanu, który uznaje papieża, a liturgię prowadzi we własnym – syriackim – języku. A ich kościoły z Qadisha Valley stały się atrakcją turystyczną. Chociaż nie ma tu zbyt wielu turystów. Podczas ośmiogodzinnej wycieczki spotkaliśmy tylko Libańczyków z Australii, którzy przyjechali odwiedzić rodzinne strony (w ogóle w okolicy jest sporo Australijczyków libańskiego pochodzenia, którzy wrócili do kraju rodziców, pobudowali wille i założyli Kangaroo Market, a na ulicach wołają do siebie G’day mate). 
Oprócz tego całą dolinę mieliśmy dla siebie, nie licząc jednego pustelnika z Portugalii, który gdzieś tu podobno żyje medytując w niedostępnych jaskiniach. 

niedziela, 29 sierpnia 2010

Byblos

Po dwóch dniach jesteśmy w Byblos w pokoju u sióstr zakonnych za bagatela 40 dolarów. To najtańsze, co udało nam się znaleźć w tym rozpuszczonym mieście. A nawet nie nam, tylko Libańczykowi z meksykańskiej knajpki, który słysząc, że szukamy taniego pokoju obdzwonił wszystkie hotele w mieście i znalazłszy miejsce u sióstr zawiózł nas do nich upewniając się, że zostawia nas w dobrych rękach.
Byblos wygląda jak marzenie  o niewielkim, tętniącym życiem mieście nad morzem Śródziemnym. Jest tutaj jeszcze niewielu turystów (głównie weekendowi przyjezdni z Bejrutu), ale życie kwitnie – przynajmniej wieczorem, bo na razie spędziliśmy tu tylko wieczór (a to i tak tylko do 22 – siostry są bezlitosne, jeśli chodzi o przestrzeganie zasad). W starej części w maleńkim, wręcz ciupkim, porcie rozłożyły się knajpy serwujące świeże owoce morza i ryby. My usiedliśmy w Hacienda de Pepe, w której zatrzymywali się Brigitt Bardot i Marlon Brando podczas gwiazdorskich rejsów po morzu. Oprócz nich zatrzymywali się też inni – wszyscy uwiecznieni na zdjęciach ciasno zawieszonych na wszystkich ścianach restauracji. Udało mi się wyłowić Vaclava Havla i Anitę Ekberg.
Plan był prosty – dostać się z Baalbek do Byblos. Uparłam się jednak, żeby po drodze zobaczyć jedną z libańskich winnic (!) i to nie tą przy głównej szosie, ale tą, w której akurat jest winobranie. Dojechaliśmy więc z Baalbek do Zahle – miasta w połowie drogi, które słynie z winnic i tam próbowaliśmy znaleźć mikrobusik jadący do naszej winnicy. Nikt nie chciał zejść poniżej 50 dolarów. Jakiś pan skusił nas mówiąc 1 dolar, po czym wyrzucił nas 5 minut później dziwiąc się, że nie zrozumieliśmy, że chciał 30. Poddaliśmy się i postanowiliśmy pojechać do popularniejszej winnicy – Ksara – w której, co prawda nie ma akurat winobrania, ale która była osiągalna za mniej niż dolara. Tak przynajmniej myśleliśmy. Kierowca kolejnego busiku wysadził nas w losowym miejscu, powiedział, że do Ksary musimy się cofnąć i zainkasował 3 dolary. Nie powiedział tylko, że musimy się cofnąć z dobrych 5 kilometrów, bo zapomniał, gdzie jest Ksara i minął ją po drodze. 
Na szczęście zlitował się nad nami facet w sklepie, w którym pytaliśmy o drogę i podwiózł nas. 
Sama Ksara – nic takiego specjalnego. Długie na 2 kilometry naturalne piwnice, nudny film, z którego – ku naszemu zaskoczeniu – dowiedzieliśmy się, że białe wino w ogóle nie leżakuje – i degustacja. A potem spacer w słońcu do najbliższego skrzyżowania, gdzie w końcu złapaliśmy busik do Bejrutu (oczywiście z Baalbek można dostać się do Byblos bezpośrednio. Oczywiście kosztuje to pewnie z 50 dolarów). Ten nie wysadził nas tam, gdzie miał, więc znowu z plecakami szliśmy do miejsca, skąd kolejny busik zawiózł nas na stację na północy Bejrutu i tam wdrapaliśmy się do odrapanego minibusa, którym przez 2,5 godziny przejechał jakieś 40 kilometrów – tak często się zatrzymywał, żeby dobrać lub wysadzić pasażerów. Koniec końców byliśmy w Byblos. Dzisiejszy dzień był dokładnie tym, czego obiecaliśmy sobie unikać. Tylko wątpię, żebyśmy wyciągnęli z tego jakąkolwiek nauczkę na przyszłość.

piątek, 27 sierpnia 2010

Baalbek


Przepis na dzień idealny:
Przygotowania: kupić bilet na samolot do Libanu, wylądować w Bejrucie i mikrobusem pojechać do Baalbek pijąc po drodze gęstą kawę z kardamonem kupowaną od ulicznego sprzedawcy, który w bagażniku samochodu ma profesjonalny ekspres.
Składniki: Obudzić się rano w Baalbek w hotelu z ocienionym patio. Wyjść na zewnątrz. Usiąść przy plastikowych stolikach tuż obok hotelu i pozwolić dwóm miłym paniom podać na śniadanie to, co uważają, że jest najsmaczniejsze – twarożek z sera koziego, świeże pomidory, dwa placuszki – jeden z zatarem, drugi na ostro. Do tego kawa i herbata. Pójść zwiedzać ruiny największej rzymskiej świątyni. Podczepić się pod anglo-francusko-hiszpańską grupę i zachwycać się opowieściami przewodnika. Wypić świeżo wyciskany sok pomarańczowy. Pójść na spacer po mieście po drodze spotykając: 1. pana cukiernika, który do baklawy dorzuca w prezencie swoje ulubione ciasteczka. 2. właściciela hostelu, w którym koniec końców się nie zatrzymaliśmy, który dał nam darmową, ekspresową lekcję arabskiego. 3. pana smażącego placuszki, który – widząc nasze zainteresowanie – częstuje nas i placuszkami i słodkim syropem do ich maczania. 4. mijające samochody, których kierowcy wołają do nas welcome. 5. pana sprzedającego gotowany groch z solą, który na nasz widok zrywa się, żeby nas poczęstować i rozmawia z nami (po arabsku) skąd jesteśmy, co robimy, jak nam się podoba Liban i gdzie jedziemy dalej. Wypić świeży sok z pomarańczy. Zdrzemnąć się. Zobaczyć największy blok kamienny na świecie. Zjeść hummus. Wypalić jabłkową nargillę patrząc na zachodzące nad ruinami Baalbeku słońce. Dostać od właściciela knajpki słodkiego arbuza. Pójść spać.

Wszystko zmieszać, przyprawić kardamonem i jaśminem. Spożywać w nieograniczonych ilościach.

No to Liban!

Tak dzisiaj spaliśmy. Na dachu bejruckiego hostelu z widokiem na port. O 1 w nocy obudziła nas dyskoteka z przeszklonego dachu sypiącego się wieżowca. O 5 rano wschodzące słońce barwiące Bejrut na głęboki czerwony kolor. O 4 rano nawoływanie muezzina do modlitwy. O 6 rano ryk statku transportowego. O 7 rano było już za gorąco, żeby próbować spać dalej.

W Libanie jesteśmy trochę ponad 24 godziny. Razem z nami leciało tu 16 osób. Wylądowaliśmy o 3 nad ranem i już o 4 byliśmy w hotelu Embassy zaprzyjaźnieni z panem taksówkarzem, który zdążył nam powiedzieć, gdzie jest najlepsza miejscowa knajpka, że w Libanie była wojna i, że wolą koszykówkę od piłki nożnej a ich drużyna wygrywa międzynarodowe zawody.
Hotel Embassy czasy świetności miał już za sobą, ale i tak – po krótkim spacerze, żeby zobaczyć słynne noce życie Bejrutu (nie było, były tylko naleśniki) – usnęliśmy, jak zabici przy porannych nawoływaniach muezzina do modlitwy.
W ciągu dnia zmieniliśmy pokój na dwa łóżka na dachu hostelu, obeszliśmy Bejrut w tą i z powrotem, usypiając na ławeczce w cieniu i jedząc trzy razy hummus i jeden raz baba ganoush (moja ulubiona pasta bakłażanowa). Wypiliśmy też hektolitry wody, choć wcale nie jest tak gorąco, jak nas straszyli. Mniej więcej tak, jak w Warszawie w letnie upały.

Kilka szybkich faktów zanim pojedziemy do Baalbek i nie będę mieć już wifi:
Wszyscy na około palą tu bez przerwy. Zakutana w chusty pani w toalecie na lotnisku. Gruby pan w knajpie nie przerywając jedzenia. Ludzie na ulicy, ludzie w hostelu, ludzie w restauracjach, w autobusach, samochodach – wszędzie.
Jeśli chodzi o samochody to przekrój jest mniej więcej taki: hummer, bmw, porsche, infiniti, land rover, ferrari i jeden rolls-royce.
Chyba rzeczywiście Ramadan daje się tu we znaki, pomimo licznych zapewnień, że można normalnie zjeść. Zjeść owszem można, ale tylko w restauracjach – nie ma ulicznych sprzedawców nadziewanych chlebków ani wyciskanych soków. Albo my wyjątkowo kiepsko trafiliśmy. W każdym razie wieczorem zaczyna się szaleństwo, knajpy zapełniają się a stoły uginają się od jedzenia.
Ludzie są niezwykle mili i uprzejmi. Nawet okryci złą sławą kierowcy przepuszczają nas przez autostradę prowadzącą do naszego hostelu.
A sam Bejrut jest dziwny – z luksusem, pustymi ulicami, zawalonymi budynkami, żołnierzami z kałaszami na każdym rogu i francuskimi knajpkami (w tym z sieciówką Paul – kto był w Paryżu, ten wie). Na razie stąd wyjeżdżamy, żeby złapać oddech w spokojniejszym miejscu. Wrócimy tu za miesiąc.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Camargue. Francuski Miraż

Camargue. Francuski miraż
Jesteśmy w Prowansji, lecz nie ma tu ani lawendy, ani palm, ani plaż pełnych parasoli. Rośnie za to ryż, na mokradłach brodzą flamingi, a krajobraz otaczają piaskowe wydmy. Camargue to osobliwość nie tylko na mapie Francji, ale i Europy.
Tekst ukazał się w najnowszym numerze Podróży.

Boza

Ta plastikowa buteleczka to boza [buuza]. To tradycyjny bułgarski napój, który Ola piła przez wszystkie wakacje spędzone w dzieciństwie w Bułgarii. Wiedziałam, że muszę go spróbować. W lokalnym sklepie spożywczym kupiłam najmniejszą butelkę (widząc zaniepokojone spojrzenia reszty moich przyjaciół za każdym razem, kiedy boza pojawiała się w rozmowie, nie odważyłabym się na więcej). Wszyscy z wyczekiwaniem patrzyli, jak odrywam czerwony kapsel i biorę łyk gęstego, glutowatego płynu. - I jak? - I jak? Wzięłam jeszcze jeden łyk, nie pewna, co czuję. - Hmm, bardzo interesujące. Hmm, oryginalne - kolejny łyk - no nie, zupełnie niesmaczne. Chociaż czekajcie! Może, może - wzięłam jeszcze jeden łyk - nie, jednak nie.
Boza to napój ze sfermentowanej pszenicy, który w konsystencji ma coś z ugotowanego siemienia lnianego. Bułgarzy piją bozę na śniadanie (o ile jakiekolwiek jedzą. Podobno śniadanie w Bułgarii to kawa, kawa i papieros) do banicy (ciasta z serem). Ma około 1% alkoholu i wieść niesie, że powiększa biusty. Nigdy się o tym nie przekonam, bo nie podejrzewam, że chciałabym jeszcze kiedykolwiek jej spróbować. Ma lekko kwaśny, lekko słodki smak, który każdemu przypomina co innego. Mi piwo. Filipowi nieupieczone ciasto drożdżowe. Oli dzieciństwo. Drugiej Oli lekarstwo na kaszel. Michałowi nic.
Bozę wypiłam do połowy małej buteleczki, póki jest zimna w miarę dobrze chłodzi. Ciepła jest nie do przełknięcia.

piątek, 20 sierpnia 2010

Melnik

Czytając moje wcześniejsze posty wydawać by się mogło, że w Bułgarii głównie jadłam (co oczywiście jest prawdą). Ale trochę też zwiedzałam (w końcu zrobiliśmy 1600 kilometrów w niecały tydzień). Z miejsc, które widziałam najbardziej urzekł mnie reklamujący się, jako najmniejsze miasto Bułgarii, Melnik. Z 250 mieszkańcami to jednak bardziej wioska. Kiedy przyjechaliśmy do niego pod wieczór wszyscy jednodniowi turyści właśnie wyjeżdżali pełnymi busikami, pickupami i autokarami.
Od razu uległam urokowi małego biało-drewnianego miasteczka leżącego w dolinie porośniętej winoroślą wśród najdziwniejszych górzystych, piaskowych formacji w formie ogromnych strzelistych stożków.

piątek, 13 sierpnia 2010

Caca

Ciągle jestem w Bułgarii choć siedzę na Mazurach. Zajmie mi jeszcze chwilę opisanie wszystkich smaków i wrażeń, w piekarniku szykuje się bakłażan w miodzie, a ja nie wiem już sama o czym pisać. O powidłach z dzikiej róży, których słoik zawsze mieliśmy przy sobie, żeby w dowolnej chwili maczać w nim sucharki (albo palce, kiedy brakowało sucharków) i zajadać się słodką, gęstą, babciną marmoladą? O lutenicy - paście z gotowanych pomidorów i pieczonych papryk - którą grubo smarowaliśmy pajdy wiejskiego chleba, przykrywaliśmy sirene i pochłanialiśmy w ciągu 30 sekund? Bułgarskich smaków mam jeszcze tysiące, w każdej chwili dnia odnajduje mnie jakiś nowy, na chwilę zapomniany, smak. Ale jednego smaku najbardziej mi żal, bo jest najtrudniejszy do odtworzenia w Polsce. To Caca - rybki smażone w całości w głębokim oleju, lekko skrapiane cytryną i jedzone niczym frytki. Cacę znałam, jako hiszpańskie boquerones fritos, które nauczyłam się jeść w Sewilli do wszystkiego. Byłam tam na kursie flamenco i gdyby nie moja opiekunka Carmen, która chciała przybliżyć nam hiszpańską kulturę (oczywiście przez kuchnię) nigdy nie odważyłabym się spróbować całych rybek - z kręgosłupem i głową. Tym bardziej, że nie przepadałam wtedy za rybami w ogóle. Ale Carmen namawiała, a ja zakochałam się w maleńkich, chrupiących rybkach, które same wskakują do ust. Ich smak to dla mnie smak upalnego letniego popołudnia z bliską perspektywą sjesty, albo ciepłego letniego wieczoru, kiedy w barze przy ulicy, na plastikowych krzesłach, ale pod palmą, spotykam się ze znajomymi.

środa, 11 sierpnia 2010

Bakłażan w miodzie

Pierwszy dzień w Bułgarii wyglądał tak: wylądowaliśmy, odebraliśmy samochód, zgubiliśmy się na drodze między Sofią a Burgas, zahaczyliśmy o Plovdiv i koło 21 dojechaliśmy do Sozopolu, gdzie czekali na nas  nasi przyjaciele. Głód zwyciężył nad zmęczeniem, dlatego od razu poszliśmy do maleńkiej, ale wypełnionej po brzegi knajpki polecanej przez całą rodzinę Oli. Mama Oli, rodowita Bułgarka, śmiała się, że kiedy spędzała wakacje nad morzem chodziła tam codziennie. Na jej widok kelnerzy wołali: jeden bakłażan w miodzie. I coś jeszcze? Ja też zamówiłam bakłażana w miodzie, na w pół śpiąc, zdając się na opinię Oli. Obudziłam się, kiedy tylko bakłażan pojawił się na stole. Fioletowa skórka tworzyła zgrabną łupinę, w której miąższ mieszał się z pomidorem i cebulą. Od długiego zapiekania w miodzie kolory lekko wyblakły, stały się bardziej przezroczyste. Ale smak, szczególnie w połączeniu z kawałkiem sera sirene, był intensywny, niezwykły, słodko-cierpko-kwaśny. Ani się obejrzałam, a talerz przede mną był pusty. Nawet Filip, nie przepadający za warzywami, sięgnął po dokładkę.

wtorek, 10 sierpnia 2010

Bulgaria i szopska

Ufff. Wróciłam z Bułgarii. Przez tydzień jeździłam od morza do gór, od maleńkich wiosek przez kurorty i dawne stolice po Sofię. Dawno żaden kraj tak mnie nie urzekł. W podróży przez Bułgarię jest coś z podróży sennych - atmosfera nierzeczywistości, niepewności ale i zachwytu towarzyszy Ci na każdym kroku. Z jednej strony piaskowe góry porośnięte winoroślą z kwaśnym młodym winem, z drugiej szare budowle bez okien wysokie na kilkadziesiąt metrów, które - przysięgam - śniły mi się 5 lat temu, z trzeciej Sofia, w której odrapane blokowiska mieszają się z paryskim szykiem, z czwartej zapchane plaże i miasta na liście UNESCO, których nie widać, bo tak są zastawione straganami, a z piątej maleńkie wioseczki naszego dzieciństwa. I ludzie, którzy kręcą głową, kiedy mówią tak, a kiwają, kiedy mówią nie, co oczywiście prowadziło do nieporozumień za każdym razem, kiedy zamawialiśmy coś w restauracji.

czwartek, 29 lipca 2010

To samo, co wczoraj

Choć dzisiaj cały dzień jest dość pochmurno i pogoda nie kojarzy się z piciem mrożonej kawy i tak nie mogłam się oprzeć małej szklaneczce z brzęczącymi kostkami lodu. Kiedy wzięłam pierwszy łyk na zewnątrz zaczęło lać. Pada cały czas, ale ja mam już lepszy humor - przestało być duszno, przestała boleć mnie głowa (nie wiadomo czy to wpływ deszczu, czy ożywczy zastrzyk kawy), mogę znów zabrać się do pracy. Ale najpierw szybko o tym, jak zrobić to samo, co wczoraj - sekret warszawskiej kawiarni Relaks, która jest również sklepem/warsztatem rowerowym, ale - dla mnie - jest przede wszystkim kawiarnią robiącą najlepszą kawę w mieście. Dlatego siędzę tu całymi godzinami zaczynając od dużej latte, przechodząc przez flat white (kawę zaparzaną mlekiem), koktajl truskawkowo-miętowy, niebieską kanapkę, czasami próbując nowości (kawa z amerykańskiego Chemexu) i kończąc tym samym, co wczoraj. Stali bywalcy brali udział w konkursie na nazwę. Mój pomysł to cafe Havana, bo oddaje smak Karaibów, ale to samo, co wczoraj jest zdecydowanie bliższe prawdy, bo wszyscy, którzy ją znają zamawiają ją codziennie.

Scones

Pobyt w Irlandii przypomniał mi o scones, które kiedyś wypiekałam namiętnie, ale przez różne diety prawie zupełnie o nich zapomniałam. Tym bardziej cieszę sie, że kiedy przemierzałyśmy ulice Droghedy (maleńkiego miasta na północ od Dublina) w poszukiwaniu śniadania, i kiedy zniechęcone brakiem smacznych opcji zaczęłyśmy iść do Tesco, żeby tam kupić coś na wynos i zjeść to siedząc nad rzeką,  natknęłyśmy się na piątkowy targ. A na nim: świeże pasty, rozpływające się czekoladowe ciasteczka, kosmetyki z algami, kolczyki i całe stoisko ze świeżo upieczonym chlebem i jeszcze ciepłymi scones.

wtorek, 27 lipca 2010

Newgrange

5000 lat temu (słownie: pięć tysięcy lat temu!) ludzie żyjący na wyspie, dziś nazywanej Irlandią, zbudowali najstarsze na świecie (starsze od egipskich piramid o 600 lat!) grobowce specjalnie skonstruowane tak, żeby współgrać z astronomicznymi wyliczeniami. Zajęło im to ponad 60 lat. Biorąc pod uwagę, że wtedy rzadko kto żył dłużej niż 40 lat, grobowce budowały dwa pokolenia kapłanów-astronomów, budowniczych-architektów, rzeźbiarzy-wizjonerów. Dziś o tych ludziach nie wiemy nic. Absolutnie nic. Poza może jedną rzeczą, że chcieli – i umieli – poświęcić część swojego życia na wybudowanie świętych struktur, które ożywały raz do roku. Bo raz do roku, w dzień przesilenia zimowego – kiedy dni zaczynają znowu się wydłużać dając nadzieję na to, że słońce wróci na dłużej i znowu będzie wiosna – wschodzące słońce na 17 minut oświetla (tonącą przez resztę roku w ciemnościach) komorę.

środa, 21 lipca 2010

Irish breakfast

Co zrobić pierwszego dnia w Dublinie, kiedy jest już czwarta po południu, a rano nie zjadło się pożądnego śniadania, w dodatku w samolocie nie było jedzenia i w brzuchu głośno burczy? My, o dziwo znalazłyśmy się  w takiej sytuacji i zdecydowałyśmy się spróbować irlandzkiego śniadania. W Lovinspoon, knajpce niedaleko naszego hostelu, serwują je przez cały dzień. Zamówiłysmy największy zestaw i z bekonem, i z kiełbasą i z black i  z white pudding. Do tego wersja wegetariańska dla Oli. Dwie porcje podzieliłyśmy na trzy, a i tak nie dałyśmy rady zjeść wszystkiego, przy okazji odkrywając, że irlandzkie śniadanie niczym się nie różni od brytyjskiego.

środa, 14 lipca 2010

Miód i placuszki razowe z duszonymi owocami

Dziś znowu gotowanie zespołowe. W zeszłym tygodniu razem z moją siostrą azjatycki omlet, w tym - razem z Filipem - kurczak w miodzie. Spotkaliśmy się znowu na starej Pradze w tajemniczym ogrodzie, gdzie rozłożyło się mobilne miasto z projektu KNOT. I znowu grupa ludzi, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (a właściwie przy pomocy Grześka, Tomka i Kuby), przemieniła się w sprawnie gotujący zespół tym razem w tematyce miodowej. My, lekko spóźnieni, zabraliśmy się za filetowanie kurczaka, szykowanie słodko-kwaśnego sosu i podpatrywanie, co robią inni.

sobota, 10 lipca 2010

Grecja - Archipelag Dodekanez

Podróże po Grecji - Archipelag Dodekanez. Wyspy leniwe, wyspy szczęśliwe.
W niewielkiej tawernie Oromedon siadamy razem z Konstantinosem na wino. Jesteśmy w górskiej wiosce Zia, na wyspie Kos, rozłożonej na stoku z widokiem na lazur morza i zieleń drzew cytrynowych. Zia to wąskie uliczki zastawione straganami gospodyń, które sprzedają domowej roboty syropy cynamonowe, kandyzowane pomidory i słynne greckie miody. Jest późne popołudnie, słońce straciło już trochę ze swej mocy. Wystawiamy twarze w jego stronę i leniwie degustujemy kolejne wina, słuchając opowieści o najazdach, walkach, dumie i greckiej tożsamości. 
Tekst ukazał się w Turystyce.

Moje Mazury

Od pewnego czasu hasło „jedziemy na Mazury” oznacza dla mnie szybkie zapakowanie kotów, butów do biegania, stosu książek (z których większości nawet nie otworzę), komputera, sukienek na ramiączkach i olejku do opalania. Po trzech godzinach drogi jestem na łące otoczonej lasem, w domu przytulnie urządzonym przez moją mamę. Koty znikają wśród trawy, ja rozkładam koc w ogrodzie i zaczynam nic nie robić. Niby poczytam książkę, ale raczej przysnę, niby popiszę coś o moich wyjazdach, ale raczej pomyślę o tym, gdzie znowu chciałabym jechać. Czasami pójdę na spacer, czasami pobiegam, raz nawet zdarzyło mi się ćwiczyć jogę. Ale generalnie, moje mazury, to miejsce, gdzie się nie planuje, nie wymaga, nie naciska. Taka mała odtrutka na warszawską wieczną potrzebę kontroli.
W tym tygodniu pojechałam tam na półtora dnia, zjadłam świeży wiejski ser na śniadanie, przeczytałam wszystkie zaległe gazety, zdobyłam kilka piegów na nosie, odespałam upalny tydzień i wróciłam do Warszawy.

PS. O mojej działce myślę skrótowo Mazury, choć tak naprawdę to Prusy Wschodnie.