niedziela, 29 sierpnia 2010

Byblos

Po dwóch dniach jesteśmy w Byblos w pokoju u sióstr zakonnych za bagatela 40 dolarów. To najtańsze, co udało nam się znaleźć w tym rozpuszczonym mieście. A nawet nie nam, tylko Libańczykowi z meksykańskiej knajpki, który słysząc, że szukamy taniego pokoju obdzwonił wszystkie hotele w mieście i znalazłszy miejsce u sióstr zawiózł nas do nich upewniając się, że zostawia nas w dobrych rękach.
Byblos wygląda jak marzenie  o niewielkim, tętniącym życiem mieście nad morzem Śródziemnym. Jest tutaj jeszcze niewielu turystów (głównie weekendowi przyjezdni z Bejrutu), ale życie kwitnie – przynajmniej wieczorem, bo na razie spędziliśmy tu tylko wieczór (a to i tak tylko do 22 – siostry są bezlitosne, jeśli chodzi o przestrzeganie zasad). W starej części w maleńkim, wręcz ciupkim, porcie rozłożyły się knajpy serwujące świeże owoce morza i ryby. My usiedliśmy w Hacienda de Pepe, w której zatrzymywali się Brigitt Bardot i Marlon Brando podczas gwiazdorskich rejsów po morzu. Oprócz nich zatrzymywali się też inni – wszyscy uwiecznieni na zdjęciach ciasno zawieszonych na wszystkich ścianach restauracji. Udało mi się wyłowić Vaclava Havla i Anitę Ekberg.
Plan był prosty – dostać się z Baalbek do Byblos. Uparłam się jednak, żeby po drodze zobaczyć jedną z libańskich winnic (!) i to nie tą przy głównej szosie, ale tą, w której akurat jest winobranie. Dojechaliśmy więc z Baalbek do Zahle – miasta w połowie drogi, które słynie z winnic i tam próbowaliśmy znaleźć mikrobusik jadący do naszej winnicy. Nikt nie chciał zejść poniżej 50 dolarów. Jakiś pan skusił nas mówiąc 1 dolar, po czym wyrzucił nas 5 minut później dziwiąc się, że nie zrozumieliśmy, że chciał 30. Poddaliśmy się i postanowiliśmy pojechać do popularniejszej winnicy – Ksara – w której, co prawda nie ma akurat winobrania, ale która była osiągalna za mniej niż dolara. Tak przynajmniej myśleliśmy. Kierowca kolejnego busiku wysadził nas w losowym miejscu, powiedział, że do Ksary musimy się cofnąć i zainkasował 3 dolary. Nie powiedział tylko, że musimy się cofnąć z dobrych 5 kilometrów, bo zapomniał, gdzie jest Ksara i minął ją po drodze. 
Na szczęście zlitował się nad nami facet w sklepie, w którym pytaliśmy o drogę i podwiózł nas. 
Sama Ksara – nic takiego specjalnego. Długie na 2 kilometry naturalne piwnice, nudny film, z którego – ku naszemu zaskoczeniu – dowiedzieliśmy się, że białe wino w ogóle nie leżakuje – i degustacja. A potem spacer w słońcu do najbliższego skrzyżowania, gdzie w końcu złapaliśmy busik do Bejrutu (oczywiście z Baalbek można dostać się do Byblos bezpośrednio. Oczywiście kosztuje to pewnie z 50 dolarów). Ten nie wysadził nas tam, gdzie miał, więc znowu z plecakami szliśmy do miejsca, skąd kolejny busik zawiózł nas na stację na północy Bejrutu i tam wdrapaliśmy się do odrapanego minibusa, którym przez 2,5 godziny przejechał jakieś 40 kilometrów – tak często się zatrzymywał, żeby dobrać lub wysadzić pasażerów. Koniec końców byliśmy w Byblos. Dzisiejszy dzień był dokładnie tym, czego obiecaliśmy sobie unikać. Tylko wątpię, żebyśmy wyciągnęli z tego jakąkolwiek nauczkę na przyszłość.

1 komentarze:

Unknown pisze...

Wracajcie do Baalbek!

Prześlij komentarz