piątek, 27 sierpnia 2010

No to Liban!

Tak dzisiaj spaliśmy. Na dachu bejruckiego hostelu z widokiem na port. O 1 w nocy obudziła nas dyskoteka z przeszklonego dachu sypiącego się wieżowca. O 5 rano wschodzące słońce barwiące Bejrut na głęboki czerwony kolor. O 4 rano nawoływanie muezzina do modlitwy. O 6 rano ryk statku transportowego. O 7 rano było już za gorąco, żeby próbować spać dalej.

W Libanie jesteśmy trochę ponad 24 godziny. Razem z nami leciało tu 16 osób. Wylądowaliśmy o 3 nad ranem i już o 4 byliśmy w hotelu Embassy zaprzyjaźnieni z panem taksówkarzem, który zdążył nam powiedzieć, gdzie jest najlepsza miejscowa knajpka, że w Libanie była wojna i, że wolą koszykówkę od piłki nożnej a ich drużyna wygrywa międzynarodowe zawody.
Hotel Embassy czasy świetności miał już za sobą, ale i tak – po krótkim spacerze, żeby zobaczyć słynne noce życie Bejrutu (nie było, były tylko naleśniki) – usnęliśmy, jak zabici przy porannych nawoływaniach muezzina do modlitwy.
W ciągu dnia zmieniliśmy pokój na dwa łóżka na dachu hostelu, obeszliśmy Bejrut w tą i z powrotem, usypiając na ławeczce w cieniu i jedząc trzy razy hummus i jeden raz baba ganoush (moja ulubiona pasta bakłażanowa). Wypiliśmy też hektolitry wody, choć wcale nie jest tak gorąco, jak nas straszyli. Mniej więcej tak, jak w Warszawie w letnie upały.

Kilka szybkich faktów zanim pojedziemy do Baalbek i nie będę mieć już wifi:
Wszyscy na około palą tu bez przerwy. Zakutana w chusty pani w toalecie na lotnisku. Gruby pan w knajpie nie przerywając jedzenia. Ludzie na ulicy, ludzie w hostelu, ludzie w restauracjach, w autobusach, samochodach – wszędzie.
Jeśli chodzi o samochody to przekrój jest mniej więcej taki: hummer, bmw, porsche, infiniti, land rover, ferrari i jeden rolls-royce.
Chyba rzeczywiście Ramadan daje się tu we znaki, pomimo licznych zapewnień, że można normalnie zjeść. Zjeść owszem można, ale tylko w restauracjach – nie ma ulicznych sprzedawców nadziewanych chlebków ani wyciskanych soków. Albo my wyjątkowo kiepsko trafiliśmy. W każdym razie wieczorem zaczyna się szaleństwo, knajpy zapełniają się a stoły uginają się od jedzenia.
Ludzie są niezwykle mili i uprzejmi. Nawet okryci złą sławą kierowcy przepuszczają nas przez autostradę prowadzącą do naszego hostelu.
A sam Bejrut jest dziwny – z luksusem, pustymi ulicami, zawalonymi budynkami, żołnierzami z kałaszami na każdym rogu i francuskimi knajpkami (w tym z sieciówką Paul – kto był w Paryżu, ten wie). Na razie stąd wyjeżdżamy, żeby złapać oddech w spokojniejszym miejscu. Wrócimy tu za miesiąc.

1 komentarze:

Unknown pisze...

jakieś zdjęcia? :)

Prześlij komentarz