sobota, 29 maja 2010

Delfiny w Mekongu

Do Kratie – miasteczka w samym środku niczego w centralnej Kambodży przyjechaliśmy, żeby zobaczyć delfiny. Rozklekotany autobus zatrzymał się przy zakurzonej drodze, wysiedliśmy tylko my, reszta podróżujących jechała do Laosu. Od razu zostaliśmy przejęci przez właścicieli hosteli. Poszliśmy za tym, którego hostel był naprzeciwko, a dwuosobowy pokój kosztował trzy dolary. Oczywiście za taką cenę nie można spodziewać się wiele, a właściwie można spodziewać się tylko grzyba na suficie, rozwalonych drzwi do łazienki, zardzewiałej rury zamiast prysznica, zatęchłej pościeli i myszki miki na ścianie. Ale nie chciało nam się dalej ruszać, więc zostaliśmy. Tym bardziej, że właściciel obiecał nam zorganizowanie wycieczki jeszcze na to popołudnie.

piątek, 28 maja 2010

Wenecja w Londynie

Londyn to miasto, do którego wiecznie tęsknię. To pewnie dlatego, że pierwszy raz byłam tu jeszcze, kiedy moja mama była ze mną w ciąży. Na następne spotkanie czekałam 17 lat. Przyjechałam tu na trzytygodniowy kurs języka i przeżyłam wakacje życia. Sama w pokoju w akademiku, lekko zbuntowana nastolatka, w nigdy nie zasypiającym mieście. Było tak dobrze, że później wracałam na weekend, na tydzień, na dwa. Aż postanowiłam przyjechać na dłużej, nacieszyć się moim ulubionym miastem. Dostałam się na program Study Abroad i studiowałam tu przez 4 miesiące, ciesząc się, że zajęć jest tak mało, a ja mogę uczyć się mojego miasta. Wysiadałam z metra na losowych stacjach i spacerowałam po okolicy, próbowałam znaleźć najlepszy sklep vintage, najlepszą kawę i najlepszy park. Ale nigdy nie śniło mi się, że znajdę Wenecję.

czwartek, 27 maja 2010

Malezja

Zwiedzanie Malezji zaczęłam od wysp. Jeśli chcecie zwiedzać, oglądać, przedzierać się przez dżunglę, generalnie spędzać czas aktywnie nie róbcie tego, co ja. Zarzekałam się, że na plaży wytrzymam dwa dni, a potem jadę dalej wspinać się na plantację herbaty. Po 10 dniach, kiedy nasi przyjaciele musieli już wracać, ja pozostałe dwa tygodnie podróżowania po Azji chciałam spędzić właśnie na Pulau Perhentian. Nurkować, jeść roti maczane w soczewicowym sosie i świeże krewetki w sosie czosnkowym albo ryby z dzisiejszego połowu grillowane w cytrynach, pić świeże soki z ananasa i opalać się na plaży patrząc na krążące nade mną orły i wyskakujące z wody ławice srebrnych rybek. Choć ruszyłam się w końcu z plaży czasu na Malezję nie zostało wiele. Zdążyłam zobaczyć Penang, bo to miasto smaku, a przecież smak w podróży jest dla mnie najważniejszy.

środa, 26 maja 2010

Malajskie bąki

W Kota Bharu, muzułmańskim mieście przy granicy z Tajlandią, utknęliśmy na dwa dni. Chcieliśmy, jak najszybciej dostać się do Penangu, ale bilety na najbliższe autokary były wykupione. Kiedy już obejrzeliśmy plażę (wycieczka autobusem zajęła nam pół godziny - wysiedliśmy, spojrzeliśmy i wróciliśmy na przystanek), muzeum batiku, nocny targ (pyszny, pyszny niebieski ryż i szaszłyki z kurczaka) i dzienny targ (suszone węże) stwierdziliśmy, że naprawdę nie mamy już co robić. Poszliśmy więc do centrum kultury obejrzeć bezpłatny pokaz dla turystów.

niedziela, 23 maja 2010

Chiny

Kilka lat temu, razem z Filipem, pojechałam w podróż dookoła Chin. Nasz ambitny plan szybko został zweryfikowany - nie można w półtora miesiąca zwiedzić całych Chin.  W półtora miesiąca to można Chiny dopiero zacząć poznawać, dać się wciągnąć smakom, zapachom, ludziom i widokom, związać się z tym krajem niewidzialną nitką, która później przed każdymi wakacjami ciągnie i każe mi zadawać Filipowi pytanie "Hej, a może w tym roku jednak do Chin?". Być może właśnie to będzie ten rok. Ale na razie Chiny mamy tylko na zdjęciach.


czwartek, 20 maja 2010

Pekin

Nasze pierwsze zetknięcie z Chinami, skończyło się pełnym dyskiem zdjęć. W Pekinie byliśmy akurat na 1 maja. Wydawało się, że wszyscy Chińczycy zjechali do stolicy, a Ci ze stolicy wybrali się albo do Szanghaju albo do Xi'an - dwóch miast, które akurat chcieliśmy odwiedzić. Na najbliższe dwa tygodnie nie było biletów ani na autobus, ani na pociąg, ani na samolot. Zostaliśmy na 10 dni w Pekinie i wsiąknęliśmy w miasto razem z aparatem.






poniedziałek, 17 maja 2010

Indie

To była moja pierwsza podróż do Azji. Nic dziwnego, że zdjęć zrobiłam tysiące - zachwycało mnie wszystko. Krowa spokojnie przechodząca przez skrzyżowanie gdzieś w Delhi, na którym z trudem mijały się  rowery, skutery, riksze, ciężarówki i piesi. Wózek z wielkimi kawałami lodu ciętymi na kawałki piłą i wymienianymi na jedzenie albo części samochodowe w Kalkucie. Wszędzie kobiety w różnokolorowych sari. Piaszczyste plaże Goa. Otulone mgłą plantacje herbaty w Darjeelingu. Gorące powietrze na pustyni Thar w Rajastanie.

sobota, 15 maja 2010

O smakupodrozy

Koniec końców wszystkie moje podróże sprowadzają się do smakowania. Za każdym razem - czy to z weekendu na Mazurach, czy czterech dni w Bristolu, czy tygodnia w Grecji, czy dwóch miesięcy w Azji - przywożę nowe inspiracje, składniki i zeszyty zapisane przepisami (często zdobytymi na migi). Dlatego kiedy piszę o podróżach zawsze piszę o smakach. Nawet moi znajomi śmieją się "o! znowu cały artykuł o jedzeniu".
Ale oprócz jedzenia oglądam, podglądam, poznaję, przeżywam, spotykam, podpatruję, uczę się, rozmawiam, słucham - podróżuję. I o tym właśnie ma być ten blog - o moich dalszych i bliższych podróżach, których, mam nadzieję, jest ciągle więcej przede mną niż za mną.

O mnie

Nazywam się Kasia Boni i podróżuję od 28 lat, choć nałogowo dopiero od 6. Zaczynało się niewinnie od wakacji w Murzasichlu, zbierania jagód w lesie i zjadania ich z cukrem i mlekiem. Potem powoli przychodziły nowe miejsca - Bory Tucholskie i grzybobrania, harcerskie obozy z paprykarzem i kanapkami z żółtym serem posmarowanym dżemem wieloowocowym, wyjazdy na leśną działkę i zapach pieczonych w ognisku ziemniaków. Dalsze wyprawy zaczęły się do Amsterdamu i zachwytu ludźmi mieszkającymi na barkach. Choć równie silnie zachwycałam się kolekcją kucyków My Little Pony, które dziecko sąsiadów pożyczyło nam na 10 dni naszego pobytu w Holandii. Potem był Paryż i niezliczona ilość muzeów, Szwajcaria z perfekcyjnym fondue. W międzyczasie w Murzasichlu pojawiła się góralka, która razem z mężem Włochem otworzyła pizzerię - wtedy na pewno najlepszą w Polsce. A ja zaczęłam trochę częściej jeździć do Włoch - Toskania (prosty makaron z kurżetkami), Rzym (smażone kwiaty cukinii nadziewane anochois), Wenecja (pierwsza mrożona kawa).
A potem było już z górki. Licealne wypady do Pragi, wspólne kajaki, warsztaty nad polskimi jeziorami, Nowy Jork, który na chwilę mnie zaczarował. Wyciągnięcie namiotu i zwiedzanie Hiszpanii, Portugalii. Izrael z pierwszą pustynią i miętową herbatą. Przyszły studia i cudowne trzymiesięczne wakacje. Zaplanowałam wyjazd do Nowego Jorku, ale zbyt niezdarnie i nieporadnie, żeby mógł się naprawdę wydarzyć. I nagle okazało się, że mam te moje cudowne wakacje, ale nie mam co robić. Tak wylądowałam w Azji. Od tego czasu, co roku jeżdżę do Azji na półtora, dwa, trzy miesiące – na ile się da. Od niedawna nie muszę przejmować się rytmem studencko-wakacyjnym. Skończyłam dwa kierunki, pożegnałam się ze studiami, zostawiłam pracę. I mogę jeździć kiedy chcę. Mam zamiar to wykorzystać.

niedziela, 9 maja 2010