Zrobiłam sobie urlop.
Od wstawania o 6:30.
Od pisania.
Od załatwiania tego tysiąca rzeczy, które muszą być załatwione - tu i teraz. Natychmiast.
Okazało się, że nie muszą. Świat się nie zawalił przez ostatni tydzień.
Zostałam w Warszawie, wiedząc, że jeśli gdzieś wyjadę to zaraz zamienię się w reporterkę biegającą z aparatem zawieszonym na szyi, torbą z obiektywami na zmianę ciążącą na ramieniu i notesem w jednej ręce a długopisem w drugiej. Kiedy przyjaciele będą spacerować leniwie nad rzeką, albo po rynku miasta, ja będę biegać pstrykając zdjęcia i szukając najlepszego ujęcia na okładkę. Kiedy będą rozmawiać podczas jedzenia, ja będę zapisywać, co ile kosztuje i jak smakuje. Kiedy oni będą leżeć na plaży, na trawie, albo siedzieć w kafejce, ja będę leżeć/siedzieć razem z nimi, ale w głowie będą obmyślała konstrukcję tekstu, plan, wątek przewodni.
Od tego też chciałam odpocząć.
Jak się okazało odpoczywać wcale nie jest łatwo. Szczególnie wtedy, kiedy jest się swoim własnym szefem i skoro samemu sobie wyznaczyło się urlop można go przecież samemu odwołać. Szczególnie wtedy, kiedy nagle pojawia się tekst do napisania na za dwa dni, który zamiast pięciu godzin, które na niego zaplanowałam, zajmuje dziesięć. Szczególnie wtedy, kiedy nagle okazuje się, że czuję presję, żeby odpoczywać i zamiast robić to, co chcę - robię to, co myślę, że powinno się robić na wakacjach. W piątek miałam dość. Szczególnie po tym, jak leżałam na łóżku gapiąc się w sufit i umierałam podejmując decyzję: joga czy bieganie? Joga, czy bieganie? Joga, czy bieganie? A może basen? aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa.
Przerwałam więc wakacje i już bez żadnej presji miałam fantastyczny weekend (pierwszy wolny od nie pamiętam już kiedy). A teraz do pracy.
Pomysł na następne wakacje jest taki: krótsze (tak z jeden dzień), ale częstsze. W końcu jestem swoim własnym szefem.
Swoją drogą, jak to jest, że nie potrafimy odpoczywać? Przecież to takie przyjemne.