Wróciłam w zeszłym tygodniu. Trochę poturbowana (powinnam dostać magistra ze spektakularnego upadania), trochę opalona, trochę zmęczona, ale bardzo zadowolona. Nie zawsze było łatwo (przede wszystkim w Syrii - te spojrzenia, te próby dotknięcia, otarcia się, no i próba kradzieży telefonu!), ale koniec końców bilans wychodzi na plus. Przeżyłam, posmakowałam, poradziłam sobie. Warszawa przywitała mnie 10 stopniami i deszczem. Po dwóch dniach załatwiania zaległych spraw czułam się, jakbym nigdy nigdzie nie wyjeżdżała, a gorąca syryjska pustynia i pikantny libański hummus były tylko miłym snem. Dlatego na ostatni ciepły weekend wyjechałam na Mazury. Odpocząć, przeczytać zaległe gazety, wdrożyć się w nowy-stary rytm (znowu trzeba przyzwyczaić się do biegania - stąd zdjęcie), spróbować pierwszych tegorocznych rydzów (chciałyśmy kupić po drodze borowiki, ale pan sprzedawał małą paczuszkę po 25 złotych. Kiedy pokręciłyśmy nosem powiedział: ale tu mam takie grzyby za 10 złotych wskazując paczkę rudych rydzów). A teraz znów jest poniedziałek, pada, a ja próbuję zdyscyplinować dzień, żeby za bardzo nie rozłaził mi się na kawie i czytaniu. Do południa 1:1.
0 komentarze:
Prześlij komentarz