Damaszek nie zachwyca tak, jak myślałam, że będzie zachwycać. Nie ma tu nic magicznego, tylko tłumy turystów i miejscowych krążących całe dnie po targach. Kiedy wczoraj wracaliśmy przed północą z kolacji (restauracje otwierają się koło 22) główny suk brzęczał i szumiał rozmowami robiących zakupy, a najlepsza lodziarnia w mieście ledwo nadążała z nakładaniem w rożki waniliowych lodów obtoczonych w pistacjach.
Ale przynajmniej kolacja wreszcie była pyszna (nie to, żebym narzekała na hummus, shwarmy i falafle, ale do tej pory z całego szeregu pysznych dań wypisanych w przewodniku udawało nam się dostać tylko to. W żadnej polecanej restauracji nie było rozpływających się w ustach kawałków jagnięciny podawanej z ryżem, a jedno zamówione przez nas zimne udko kurczaka na ryżu z warzywami zdecydowanie nie załatwiło sprawy). W każdym razie wczoraj jedliśmy miejscową wersję tatara tyle, że z surowego mięsa jagnięcego; kishkeh, czyli wysuszony na pastę jogurt z miętą i orzechami, i grillowane kawałki kurczaka w sosie śmietanowo-grzybowym. Wreszcie coś innego!
A dziś znów krążyliśmy po starym mieście odkrywając jego urok w spokojniejszych uliczkach, gdzie nie ma rozstawionych stoisk z dywanami, ale za to są domy, których obudowane werandy prawie stykają się ze sobą.
Po południu Filip pojechał do Bejrutu, a ja planuję dalszą trasę przez Syrię. Na razie wiem tyle, że wieczorem wybieram się obejrzeć tańczących derwiszów.
0 komentarze:
Prześlij komentarz