Wcześniej, czy później musiał pojawić się wpis o kawie. Gęsty napój leje się tu strumieniami z ozdobnych, smukłych, srebrnych czajników o każdej porze dnia i nocy. I w Syrii i w Libanie kawę przyrządza się po turecku (nawet nazywa się Turkish coffee) na dużym ogniu w małym imbryczku z przyprawami. Ale mi najbardziej smakuje ta uliczna, przygotowana wcześniej, bez mulistego osadu na dnie. Sprzedawcy mają zawsze dwa czajniki – w jednym słodki kawowy ulepek, w drugim kawę bez cukru. Z pierwszego nalewają odrobinę, albo i więcej (jeśli energicznie pokiwam głową kiedy zapytają: sugar?), z drugiego uzupełniają plastikowy kubeczek. Kawa smakuje kardamonem, miętą (choć jestem pewna, że jej nie dodają), cynamonem. Jest słodko-kwaśna, lekko szczypie w język świeżością. Kosztuje niecałe pół dolara, parzy usta, stawia na nogi. Od tygodnia dzień zaczynam i kończę kawą.
1 komentarze:
Przywieź trochę!
Prześlij komentarz