W Kambodży byłam dwa razy i ciągle mi mało. Za pierwszym razem czasu starczyło tylko na Angkor, za drugim razem zdążyłam zobaczyć i Angkor, i stolicę, i delfiny krótkogłowe (nazywane delfinami Irrawaddy) w Mekongu obok miasta Kratie, i dwie mało znane (jeszcze) prowincje - Ratanakiri i Mondulkiri. Płynęłam łodzią odwiedzając miasta na wodzie, uczyłam się gotować amok, dżunglę zwiedzałam z grzbietu słonia. Jechałam w 9 osób pięcioosobowym samochodem (z czego dwie siedziały na miejscu kierowcy), spałam z karaluchami, próbowałam grillowanych jajek i zmokłam na dachu jeepa przedzierającego się przez błotnistą drogę z łańcuchami na kołach. Modliłam się o życie skacząc po wybojach jako pasażer skuter-taxi pędzącego po bezdrożach 80 km/h tak, jakby Kambodża nie była jednym z najbardziej zaminowanych krajów na świecie.
Dopóki tam nie wrócę wspomnienia mam na zdjęciach, a smaki w książce kucharskiej - kserówce przepisów ze Smokin’Pot – restauracji, w której uczyłam się gotować khmerskie jedzenie.
Droga z Batambang, drugiego co do wielkości miasta Kambodży (130 tysięcy mieszkańców), do Siem Reap - miasta, które wyrosło przy Angkor Wat.
Angkor Wat.
Tajemnicze twarze z Bayon.
Droga do odległych świątyń Angkoru.
Khmerskie dziecko.
Plantacja Kauczuku w Ratanakiri.
Stacje benzynowe. Ratanakiri.
Cmentarz Tampuonów - mniejszości etnicznej z Ratanakiri. Przez rok od śmierci mieszkańcy wiosek dbają o figury na grobach. Po roku wyprawiają wielką ucztę, która ma uwolnić ducha - do tej pory przywiązanego do miejsca. Od tego momentu figury i groby pochłania dżungla.
Pyliste drogi Mondulkiri.
Mycie słonia.
0 komentarze:
Prześlij komentarz