Długo wzbraniałam się przed ponownym wyjazdem do Indii, aż nagle po 5 latach nagle zaczęłam mieć ochotę na hinduskie jedzenie (przez 5 lat nie byłam w stanie tknąć żadnego curry). Kiedy przekroczyłam próg hinduskiej knajpki w Warszawie nic nie zapowiadało tego, że po trzech miesiącach znowu będę walczyć z upałem, potem, natarczywymi spojrzeniami i krowami. Ale byłam tam i walczyłam i sprawiało mi to wielką przyjemność. Podróż podzieliłam na dwie części – najpierw wolontariat na południu, w sierpniu, w wykańczającym upale, w którym zwalniają ruchy a myśli kompletnie się zatrzymują. Potem Himalaje i Leh, gdzie wieczorami był mi potrzebny polar a za dnia przyzwyczajałam się do tego, że na wysokości 3500 m po prostu wszystko robię wolniej i wszystko mnie bardziej męczy. Wakacje życia.
Stosik wysuszonego krowiego gówna, którego używa się jako podpałki. Chennai, Tamil Nadu, Południe Indii.
Matrimandir, świątynia/nie świątynia/miejsce do medytacji w Auroville - mieście, gdzie każdy może się osiedlić i pracować, jako wolontariusz.
Góralka z Manali.
Manali to głównie zimowy kurort. Choć latem też jest tu tłoczno - to ulubione miejsce Hindusów na podróż poślubną.
Droga z Manali do Leh, przez przełęcz na wysokości 4883 m n.p.m.
Pierwsze zetknięcie z Himalajami - trochę, jak w Szwajcarii.
Drugie zetknięcie z Himalajami.
Trzecie zetknięcie z Himalajmi - nie wyobrażałam ich sobie, jako pustni.
I znowu droga do Leh.
Dachy Leh.
Pałac królewski w Leh.
Dziecięce zabawy.
0 komentarze:
Prześlij komentarz