Od pewnego czasu hasło „jedziemy na Mazury” oznacza dla mnie szybkie zapakowanie kotów, butów do biegania, stosu książek (z których większości nawet nie otworzę), komputera, sukienek na ramiączkach i olejku do opalania. Po trzech godzinach drogi jestem na łące otoczonej lasem, w domu przytulnie urządzonym przez moją mamę. Koty znikają wśród trawy, ja rozkładam koc w ogrodzie i zaczynam nic nie robić. Niby poczytam książkę, ale raczej przysnę, niby popiszę coś o moich wyjazdach, ale raczej pomyślę o tym, gdzie znowu chciałabym jechać. Czasami pójdę na spacer, czasami pobiegam, raz nawet zdarzyło mi się ćwiczyć jogę. Ale generalnie, moje mazury, to miejsce, gdzie się nie planuje, nie wymaga, nie naciska. Taka mała odtrutka na warszawską wieczną potrzebę kontroli.
W tym tygodniu pojechałam tam na półtora dnia, zjadłam świeży wiejski ser na śniadanie, przeczytałam wszystkie zaległe gazety, zdobyłam kilka piegów na nosie, odespałam upalny tydzień i wróciłam do Warszawy.
PS. O mojej działce myślę skrótowo Mazury, choć tak naprawdę to Prusy Wschodnie.
0 komentarze:
Prześlij komentarz