Nazywam się Kasia Boni i podróżuję od 28 lat, choć nałogowo dopiero od 6. Zaczynało się niewinnie od wakacji w Murzasichlu, zbierania jagód w lesie i zjadania ich z cukrem i mlekiem. Potem powoli przychodziły nowe miejsca - Bory Tucholskie i grzybobrania, harcerskie obozy z paprykarzem i kanapkami z żółtym serem posmarowanym dżemem wieloowocowym, wyjazdy na leśną działkę i zapach pieczonych w ognisku ziemniaków. Dalsze wyprawy zaczęły się do Amsterdamu i zachwytu ludźmi mieszkającymi na barkach. Choć równie silnie zachwycałam się kolekcją kucyków My Little Pony, które dziecko sąsiadów pożyczyło nam na 10 dni naszego pobytu w Holandii. Potem był Paryż i niezliczona ilość muzeów, Szwajcaria z perfekcyjnym fondue. W międzyczasie w Murzasichlu pojawiła się góralka, która razem z mężem Włochem otworzyła pizzerię - wtedy na pewno najlepszą w Polsce. A ja zaczęłam trochę częściej jeździć do Włoch - Toskania (prosty makaron z kurżetkami), Rzym (smażone kwiaty cukinii nadziewane anochois), Wenecja (pierwsza mrożona kawa).
A potem było już z górki. Licealne wypady do Pragi, wspólne kajaki, warsztaty nad polskimi jeziorami, Nowy Jork, który na chwilę mnie zaczarował. Wyciągnięcie namiotu i zwiedzanie Hiszpanii, Portugalii. Izrael z pierwszą pustynią i miętową herbatą. Przyszły studia i cudowne trzymiesięczne wakacje. Zaplanowałam wyjazd do Nowego Jorku, ale zbyt niezdarnie i nieporadnie, żeby mógł się naprawdę wydarzyć. I nagle okazało się, że mam te moje cudowne wakacje, ale nie mam co robić. Tak wylądowałam w Azji. Od tego czasu, co roku jeżdżę do Azji na półtora, dwa, trzy miesiące – na ile się da. Od niedawna nie muszę przejmować się rytmem studencko-wakacyjnym. Skończyłam dwa kierunki, pożegnałam się ze studiami, zostawiłam pracę. I mogę jeździć kiedy chcę. Mam zamiar to wykorzystać.