Londyn to miasto, do którego wiecznie tęsknię. To pewnie dlatego, że pierwszy raz byłam tu jeszcze, kiedy moja mama była ze mną w ciąży. Na następne spotkanie czekałam 17 lat. Przyjechałam tu na trzytygodniowy kurs języka i przeżyłam wakacje życia. Sama w pokoju w akademiku, lekko zbuntowana nastolatka, w nigdy nie zasypiającym mieście. Było tak dobrze, że później wracałam na weekend, na tydzień, na dwa. Aż postanowiłam przyjechać na dłużej, nacieszyć się moim ulubionym miastem. Dostałam się na program Study Abroad i studiowałam tu przez 4 miesiące, ciesząc się, że zajęć jest tak mało, a ja mogę uczyć się mojego miasta. Wysiadałam z metra na losowych stacjach i spacerowałam po okolicy, próbowałam znaleźć najlepszy sklep vintage, najlepszą kawę i najlepszy park. Ale nigdy nie śniło mi się, że znajdę Wenecję.
Spacerując po Regents Park (najlepszy park) doszłam do jego północnego końca. Zobaczyłam wodę i wielką barkę - restaurację. Zeszłam na dół po schodkach, żeby przyjrzeć się jej z bliska i odkryłam chodnik biegnący wzdłuż kanału. Kanał prowadził do Camden Town (a potem dalej do ujścia do Tamizy przy stacji Limehouse na wschodzie Londynu). Przy brzegu zacumowane były różnokolorowe barki. Część z nich została zamieniona na mieszkania z białymi koronkami w oknach i obdrapanymi doniczkami na pokładzie. Część na kawiarenki, restauracje i kafejki. A część po prostu cumowała na chwilę w drodze przez angielskie kanały (to jeden z ulubionych sposobów spędzania czasu przez Anglików - wyprawa kanałami, zatrzymywanie się w starych młynach przerobionych na puby i picie lokalnego piwa w oczekiwaniu na podniesienie śluzy). Nad kanałem stoją londyńskie domy, odwrócone tyłem do wody, z ogrodami za metalowymi sztachetkami. Uwielbiałam patrzeć na to, co się dzieje w ogrodach - niektóre równo przystrzyżone z rozstawionym grillem, inne zapuszczone z drewnianą huśtawką przyczepioną do gałęzi. Niekiedy właściciele ogród zamieniali w dodatkowy składzik na nieużywane sprzęty, kiedy indziej na plac zabaw dla dzieci.
Zaraz za wieżą przerobioną na piracki zamek było Camden Town. Tam kupowałam jedzenie w jednej z budek (hinduskie, marokańskie, tajskie, włoskie, chińskie, arabskie, wietnamskie, angielskie, hiszpańskie) i wracałam metrem do domu. Czasami szłam w drugą stronę do Little Venice - tam barki były bardziej eleganckie, domy bielsze, a ogrody zieleńsze. Zdecydowanie bardziej wolałam ścieżkę do Camden.
0 komentarze:
Prześlij komentarz