Choć wolałabym, żeby nishime i tempeh były nazwami miast w Japonii i, żeby ten post był wpisem z wędrówki przez kolejne japońskie wyspy, to niestety wygląda na to, że do Japonii jeszcze długo, długo nie pojadę, więc na razie towarzyszy mi japońska kuchnia. Nie narzekam, bo to jedna z moich ulubionych.
Ostatnio odkryłam tempeh, czyli pastę z lekko sfermentowanej soi o orzechowym zapachu i formie grubego salami. Generalnie jest to witaminowo-mineralna bomba i według licznych serwisów internetowych nie powinniśmy jeść nic innego. Tempeh pochodzi z Indonezji (jedyna potrawa z soi, która nie wywodzi się z Japonii albo Chin! Niby nijak się to ma do moich rozważań o japońskich wyspach, ale ja pierwszy raz tempeh jadłam, jako japońskie danie i tak już mi się będzie zawsze kojarzyło. No może dopóki nie pojadę do Indonezji). W Indonezji podaje się go w liściach bananowca, smaży na woku, gotuje z przyprawami i cukrem palmowym - robi się wszystko to, co z kurczakiem. Bo tempeh idealnie zastępuje mięso. Ale nie chodzi mi o te wszystkie zbawienne skutki dla organizmu albo historyczne ciekawostki, ale o smak. I oto, że jak wczoraj rano go kupiłam to cały dzień cieszyłam się na obiad.
Zrezygnowałam z woka i liści bananowca i jako, że drugim składnikiem obiadu miało być nishime - potrawa już wybitnie japońska - tempeh również przyrządziłam na sposób japoński. Czyli pokroiłam, podsmażyłam na bardzo małym ogniu z obydwóch stron i zalałam marynatą zrobioną z filiżanki ciepłej wody, łyżki sosu sojowego i łyżki miodu (miód nie jest częścią klasycznego przepisu, ale nie miałam słodu ryżowego - wybaczcie). Poczekałam aż marynata odparuje i tempeh było gotowe.
A teraz nishime. Nishime to sposób gotowania warzyw w bardzo małej ilości wody tak, że na koniec woda zostaje w całości wchłonięta przez warzywa. Dzięki temu, żadne witaminy nie zostają w wodzie - czyli nasze warzywa nie tracą żadnych składników. To trochę, jak gotowanie na parze, ale dzięki temu sposobowi warzywa robią się naturalnie słodkie. Można w ten sposób ugotować marchewkę, cebulę, białą rzodkiew, rzepę, kapustę, albo dynię. A jako, że jest sezon na dynie, a ja dynie wręcz uwielbiam (niedługo z pewnością pojawi się więcej dyniowych smaków) więc moje nishime składało się prawie wyłącznie z dyni i z odrobiny cebuli dla zróżnicowania.
Do nishime kupuję dynię Hokkaido - zimową odmianę japońską, o niewielkich rozmiarach i intensywnej pomarańczowej barwie. Można jeść ją ze skórką.
Składniki do nishime:
wodorost kombu (do kupienia w sklepach ze zdrową żywnością)
warzywa
woda
szczypta morskiej soli (naprawdę szczypta - weźcie znacząco mniej niż normalnie, wodorost jest już wystarczająco słony)
Warzywa kroimy na dość grube kawałki. Na spód garnka kładziemy wodorost kombu, na to układamy warzywa warstwami - na spód cebula, potem dynia (układanie warzyw to cała filozofia związana z makrobiotyką, ale o tym kiedy indziej). Zalewamy to 1/3 szklanki wody, solimy, przykrywamy, zagotowujemy i potem zmniejszamy ogień (na najmniejszy, jaki mamy) i gotujemy 25 minut. Przez ten czas nie podnosimy przykrywki! Po 25 minutach można doprawić to wszystko sosem sojowym i jeśli w środku jest ciągle woda - dalej gotować na małym ogniu, aż całkowicie wyparuje (a właściwie wparuje w warzywa).
Tak ugotowane warzywa są miękkie i pysznie słodkie. Do tego usmażony tempeh, który świetnie dopełnia ten smak. Lekko gorzki, egzotyczny, zamarynowany na słodko-słono. Pycha!
2 komentarze:
z opisu wynika że to był Tempeh mojej roboty :) Czy mogę w moim e-sklepiku zamieścić skróconą wersję Twojego przepisu? Oczywiście ze stosownym info o jego pochodzeniu.
piotrek.jaworski@tempehservice.com
Jasne! Przepis jest oczywiście makrobiotyczny :) A tempeh pyszne.
Prześlij komentarz