W zeszłym tygodniu, za namową Agnieszki, wybrałam się na projekt Living Room Dancers Nicole Seiler w ramach festiwalu Ciało/Umysł. I tak od tygodnia, pomiędzy wyjazdami do Kazimierza, Krakowa i na Mazury myślę sobie o tym, co widziałam.
A zaczęło się od czerwonych torebek rozdanych w holu Nowego Wspaniałego Światu. W torebkach leżały zgrabnie poukładane: mapa, odtwarzacz mp3 i lornetka. Tak wyposażeni - a było nas z 50 osób - ruszyliśmy w zamżoną Warszawę.
Chodziło o to, żeby - w specjalnie przygotowanych, podświetlonych na czerwono oknach - podglądać tancerzy-amatorów dzielących się z przechodniami czymś, co dla mnie jest niezwykle prywatne. Ruch zamknięty w okienne ramy, znikanie i pojawianie się postaci, podśpiewywanie pod nosem, zatopienie się w tańcu.
Chodziło o to, żeby zamienić się w podglądacza. Nikt przecież nie zabronił nam patrzeć w inne okna. Ale w innych oknach albo było ciemno, albo widok odgradzały ciężkie kotary, albo w porę (?) włączało się poczucie wstydu. W każdym razie w innych oknach nikt nie tańczył.
Chodziło o to, żeby zamienić się w podglądacza. Nikt przecież nie zabronił nam patrzeć w inne okna. Ale w innych oknach albo było ciemno, albo widok odgradzały ciężkie kotary, albo w porę (?) włączało się poczucie wstydu. W każdym razie w innych oknach nikt nie tańczył.
Projekt zaczął się w momencie, w którym wyszliśmy na ulicę. Bo nagle - pomimo tego, że dość szybko się rozdzieliliśmy - staliśmy się zauważalną grupą na popularnej warszawskiej ulicy. Gdybym tylko ja miała obciachową, czerwoną torebeczkę przewieszoną przez ramię nikt nie zwróciłby na mnie uwagi (no może ktoś by zwrócił, ale bardziej w kategoriach kicz/nie kicz). Kiedy jednak szłam razem z Filipem, który miał identyczną torebeczkę już stawaliśmy się grupą. Może wycieczką, może dziwną parą, może obcokrajowcami. W każdym razie zwracaliśmy uwagę. I choć czerwone torebeczki z jednej strony wyodrębniały nas, to z drugiej - zacierały granicę. Bez żadnych wstępów podchodziliśmy do innych czerwonych torebeczek pytając, jak dojść do szóstki i bez żadnego zdziwienia dostawaliśmy odpowiedź.
A kiedy już zaczęliśmy podglądać próbując wyostrzyć ostrość lornetek projekt wszedł w nową fazę.
- co się dzieje, co się dzieje? Czy to zaćmienie? Państwo oglądają zaćmienie?
Starszy pan w ciężkim, wełnianym płaszczu ustawił się w tę samą stronę, co my i wytężał wzrok.
- nie, my podglądamy tancerzy. A przy sobie mamy muzykę, do której tańczą.
Lornetka zmieniła ręce, słuchawki zmieniły uszy.
- O kurczę, nie mogę znaleźć! Co to, ja głupi jestem? O kurczę, już widzę! Pięknie! Pięknie tańczą. A ta muzyka! No pięknie.
Starszy pan w ciężkim, wełnianym płaszczu odszedł nucąc tango pod nosem.
Z pytaniem, co się dzieje zostaliśmy zaczepieni jeszcze raz. Wydaje mi się, że to mało, jak na to, że łaziliśmy z lornetkami i wgapialiśmy się ludziom w okna. Żadnego oburzenia, żadnego zainteresowania. Byłam jeszcze w miarę świeżo po powrocie z Syrii, gdzie ludzie przystają, zagadują, dopytują, obdarzają uśmiechem. A tu ludzie patrzą, ale nie podejdą, przechodzą, ale nie zagadną. I się nie uśmiechają. Wiem, że mży, że jest zimno, że skończyło się lato, ale ja z chęcią się uśmiechnę, odpowiem, dam posłuchać, pokażę mapę. Tylko, oprócz pana w ciężkim, wełnianym płaszczu - nie mam z kim.
Może inne czerwone torebeczki miały więcej szczęścia. Nie wiem, bo szybko się od nich oddzieliliśmy zaczynając oglądanie od końca i potem tylko chwilami mijaliśmy się pod oknami z czerwonymi neonami.
0 komentarze:
Prześlij komentarz