Czytając moje wcześniejsze posty wydawać by się mogło, że w Bułgarii głównie jadłam (co oczywiście jest prawdą). Ale trochę też zwiedzałam (w końcu zrobiliśmy 1600 kilometrów w niecały tydzień). Z miejsc, które widziałam najbardziej urzekł mnie reklamujący się, jako najmniejsze miasto Bułgarii, Melnik. Z 250 mieszkańcami to jednak bardziej wioska. Kiedy przyjechaliśmy do niego pod wieczór wszyscy jednodniowi turyści właśnie wyjeżdżali pełnymi busikami, pickupami i autokarami.
Od razu uległam urokowi małego biało-drewnianego miasteczka leżącego w dolinie porośniętej winoroślą wśród najdziwniejszych górzystych, piaskowych formacji w formie ogromnych strzelistych stożków.
Zaparkowaliśmy przed budynkiem dawnej tureckiej policji i obejrzeliśmy hostel w dawnym tureckim więzieniu (sympatyczne pokoje, mniej sympatyczny właściciel, który usiłował oddać więzienną atmosferę wychodząc nagle w trakcie negocjowania ceny). Kiedy wchodziliśmy do następnego hotelu zaczepił nas barczysty Bułgar oferując do wynajęcia cały dom przy wzgórzu. Dom skrzypiał i pachniał drewnem, budził niepokój piwnicą, przypominał Azję wybetowanymi łazienkami z pajęczynami, zachwycał alkowami z wielkimi łóżkami (potem okazało się, że tylko jedno jest podwójne i musieliśmy ciągnąć losy o to, która para będzie na nim spała) - jednym słowem miał niepowtarzalną atmosferę. Bez wahania wynajęliśmy go na jedną noc.
Melnik da się obejść w pół godziny, choć spacer trwa dłużej, jeśli zatrzymujemy się przy wszystkich straganach z domowymi przetworami (zielone figi w słodkiej zalewie i konfitura poziomkowa, którą opisano nam, jako "special wild strawberries form the mountains), oliwą i obowiązkowym winem. Melnik to miejsce słynne właśnie dzięki pysznym, czerwonym winom. Winston Churchill zawsze miał w piwnicy beczkę wina z Melnika. Też musieliśmy go spróbować. Wspięliśmy się wąską ścieżką do groty wydrążonej w piaskowej skale (w środku dywany, koce, migoczące światło świecy, wielkie beczki i straszne zimno). W takich grotach przechowuje się tu wino. Usiedliśmy jednak na zewnątrz przy drewnianych ławach, wzięliśmy dzbanuszki młodego czerwonego i różowego wina i patrzyliśmy z góry na Melnik w promieniach zachodzącego słońca. Cudowny wakacyjny kicz.
Akurat to młode wino nie było oszałamiające, ale później w jednej z sześciu melnikowych restauracji (zatrzymaliśmy się na obowiązkową szopską) piliśmy czerwone wino z 1997 roku za jakieś 32 lewa (+/- 60 złotych) - i to było pyszne.
Atmosfera górskiego miasteczka, połączona z gorącym i winnym południem Francji, do tego najlepsze bułgarskie smaki, księżycowe krajobrazy i domy z - czego można chcieć więcej? Szkoda, że następnego dnia zepsuł nam się samochód i zamiast zajmować się chłonięciem Melnika zajmowaliśmy się szukaniem salonu wśród pól kukurydzy.
0 komentarze:
Prześlij komentarz