Ciągle jestem w Bułgarii choć siedzę na Mazurach. Zajmie mi jeszcze chwilę opisanie wszystkich smaków i wrażeń, w piekarniku szykuje się bakłażan w miodzie, a ja nie wiem już sama o czym pisać. O powidłach z dzikiej róży, których słoik zawsze mieliśmy przy sobie, żeby w dowolnej chwili maczać w nim sucharki (albo palce, kiedy brakowało sucharków) i zajadać się słodką, gęstą, babciną marmoladą? O lutenicy - paście z gotowanych pomidorów i pieczonych papryk - którą grubo smarowaliśmy pajdy wiejskiego chleba, przykrywaliśmy sirene i pochłanialiśmy w ciągu 30 sekund? Bułgarskich smaków mam jeszcze tysiące, w każdej chwili dnia odnajduje mnie jakiś nowy, na chwilę zapomniany, smak. Ale jednego smaku najbardziej mi żal, bo jest najtrudniejszy do odtworzenia w Polsce. To Caca - rybki smażone w całości w głębokim oleju, lekko skrapiane cytryną i jedzone niczym frytki. Cacę znałam, jako hiszpańskie boquerones fritos, które nauczyłam się jeść w Sewilli do wszystkiego. Byłam tam na kursie flamenco i gdyby nie moja opiekunka Carmen, która chciała przybliżyć nam hiszpańską kulturę (oczywiście przez kuchnię) nigdy nie odważyłabym się spróbować całych rybek - z kręgosłupem i głową. Tym bardziej, że nie przepadałam wtedy za rybami w ogóle. Ale Carmen namawiała, a ja zakochałam się w maleńkich, chrupiących rybkach, które same wskakują do ust. Ich smak to dla mnie smak upalnego letniego popołudnia z bliską perspektywą sjesty, albo ciepłego letniego wieczoru, kiedy w barze przy ulicy, na plastikowych krzesłach, ale pod palmą, spotykam się ze znajomymi.
O odkryciu boquerones od razu opowiedziałam Filipowi, który - zdumiony, że w ogóle jem ryby - od razu przypomniał sobie, że jadł coś podobnego w Chorwacji i też to uwielbiał. Od tego czasu minęło +/- 6 lat, a my - aż do wyjazdu nad Morze Czarne - nie zjedliśmy razem boquerones. Kiedy już wyjeżdżaliśmy z Sozopolu w góry przypomnieliśmy sobie, że przecież jesteśmy na Bałkanach, że tu mogą być nasze ukochane rybki. I były - pod piękną nazwą caca. Zamówiliśmy całą paczkę na wynos i - wreszcie razem - chrupiąc cacę wracaliśmy (niektórzy na bosaka, bo rozwaliły im się buty) do zapakowanego już samochodu jechać w głąb Bułgarii.
O odkryciu boquerones od razu opowiedziałam Filipowi, który - zdumiony, że w ogóle jem ryby - od razu przypomniał sobie, że jadł coś podobnego w Chorwacji i też to uwielbiał. Od tego czasu minęło +/- 6 lat, a my - aż do wyjazdu nad Morze Czarne - nie zjedliśmy razem boquerones. Kiedy już wyjeżdżaliśmy z Sozopolu w góry przypomnieliśmy sobie, że przecież jesteśmy na Bałkanach, że tu mogą być nasze ukochane rybki. I były - pod piękną nazwą caca. Zamówiliśmy całą paczkę na wynos i - wreszcie razem - chrupiąc cacę wracaliśmy (niektórzy na bosaka, bo rozwaliły im się buty) do zapakowanego już samochodu jechać w głąb Bułgarii.
Cacę można spróbować zrobić w Polsce, ale moja teoria mówi, że dobra jest tylko nad morzem i tylko na wakacjach. W każdym razie caca, boquerones fritos, czy jakkolwiek inaczej nazywają się te małe rybki, to po prostu świeże anchois, czyli sardela albo szprotka.
Jeśli uda wam się dostać je w Polsce i na chwilę zapragniecie odtworzyć wakacyjny smak przedstawiam przepis.
Świeże szprotki/sardele myjemy. Według jednej szkoły odkrawamy główki i filetujemy (rozkrawając brzuch i wyjmując kręgosłup), według drugiej nacinamy brzuchy i wyjmujemy wnętrzności, a według trzeciej nic z nimi nie robimy tylko używamy w całości. Obtaczamy je w mące, wrzucamy na gorący olej, chwilę smażymy, odsączamy, kropimy cytryną i już. Jemy gorące. A do tego zimne piwo. I to jest dopiero smak lata.
Świeże szprotki/sardele myjemy. Według jednej szkoły odkrawamy główki i filetujemy (rozkrawając brzuch i wyjmując kręgosłup), według drugiej nacinamy brzuchy i wyjmujemy wnętrzności, a według trzeciej nic z nimi nie robimy tylko używamy w całości. Obtaczamy je w mące, wrzucamy na gorący olej, chwilę smażymy, odsączamy, kropimy cytryną i już. Jemy gorące. A do tego zimne piwo. I to jest dopiero smak lata.
0 komentarze:
Prześlij komentarz